środa, 11 lipca 2012

Matka i córka, czyli więzi niekonieczne

Dziś znów ją widziałam. Po raz drugi. Stała zmoknięta z wózkiem zakupowym na poboczu. Podpierana starą, zużytą już laską, drugą ręką machała nieśmiało w stronę przejeżdżających samochodów. Mignęła mi tylko przed oczyma, gdy mijałam ją, jadąc niestety w przeciwnym kierunku. Ale poznałam od razu. 
Jakieś trzy lata temu, wracając z zajęć uniwersyteckich moim starym jak świat Unem zatrzymałam się na poboczu dla staruszki, próbującej złapać stopa. 
- Bóg zapłać - wysapała i wgramoliła się na tylne siedzenie, ze starym zniszczonym tobołkiem.
- Nie ma problemu i tak zmierzam w tę stronę. - odrzekłam
- Ludzie są teraz tacy oziębli, nie widzą, nie chcą widzieć człowieka na poboczu - rozżaliła się.
Podkręciłam "grzanie", bo lało srebrzyście na zewnątrz, kobiecina trzęsła się z zimna cała przemoczona.
- Może nie zauważają, za szybą ściana deszczu - stanęłam niepewnie w obronie kierowców.
- Nie... - była przekonana - To nie tak. Mało jest ludzi ciepłych, bo to się nie opłaca. Widzi pani - tu zaczęła swoją opowieść - Urodziłam się w tej wiosce, wyszłam za mąż za rozbója, pijaka. Miałam osiemnaście lat, jak urodziłam córkę, o tu - wskazała na bok, na pole - tu, na tej miedzy. Przyszła na świat moja córka. 
- Była pani odważna - uśmiechnęłam się.
- A co innego miałam zrobić? - zdziwiła się szczerze - Pozbierałam co moje, posprzątałam i do chałupy zaniosłam! - rozbroiła mnie szczerością. - Gdyby nie to, moje życie może nie byłoby takie...  - głos jej uwiązł w gardle.
- Mąż się zezłościł? - spytałam cicho, nie chcąc rozjątrzyć jej ran. 
- Mąż to nic. Tak łajał mnie solidnie, przez tyle lat, nawet złamał mi kość piszczelową, o tu! - pogładziła się poniżej kolana. - W polu robiłam przez tyle lat, a on mi skórki z chleba rzucał wieczorem. Ja te skórki jadłam, jadłam - wspomina - i z tych skórek córkę wykarmiałam. Na pole ją przynosiłam, 6 km niosłam, aby na miedzy się dzieciak bawił, a potem z powrotem. - zamilkła chwilę.
- Dobrze, że te czasy minęły - próbowałam pocieszyć, nie wiedząc, że odniesie to zupełnie inny skutek.
- Minęły - rozpłakała się - on umarł, a ona mi została. A właściwie to ja jej. Zawsze chciałam dla niej jak najlepiej, tak się starałam, choć nie było z czego. Sama czasem tej kromki chleba nie zjadłam, a jej dałam. Zabawki jej wycinałam z ułamanej gałęzi drzewa, co na miedzy leżała, z kory, jak znalazłam. A teraz stara. Stara już jestem, myślę sobie, co ja będę czekać, problemy później robić, trza jej dom zapisać, co by później nie było ceregieli, spadku, testamentów, póki jeszcze umysł jako taki mam. Oj Boże... - umilkła na chwilę. Czy pani wie, jak to boli, gdy własne dziecko cie z domu wyrzuci? - dodała.
Nie wiedziałam co powiedzieć, nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. 
- Ja chcę już umrzeć, nic mnie już dobrego tu nie spotka. - przekonywała - wie pani co? Wracam od Alberta. Jak dobrze, że to istnieje, to ludziom pomogą, jedzenie dadzą, na zimę mi węgla przywieźli, bo ja teraz mieszkam w takiej stodołce, nie mam wstępu już do domu. Nie wolno mi się z wnukami widzieć, tak mnie córka urządziła! Ja tylko przez okienko zerkam na nie jakie śliczne... A córa, jak mnie widzi, to krzyczy, żem żadna babcia, żadnego prezentu nigdy nie dałam.. A z czego ja mam dać, jak ja nawet na chleb nie mam? Ludzie od Alberta pomagają, węgla dostałam pół tony na zimę, to przetrwałam. Śniegu sobie troszkę roztopiłam, wypiłam i przeżyłam. A jeden chleb jak przywiozłam, to prawie miesiąc go jadłam. 
Mam u siebie w izdebce mały obraz Matki Boskiej. Codziennie z nią rozmawiam, proszę, aby mnie już wzięła - kontynuowała- Układam dla niej piosenki, wiersze. Tyle mi pozostało. 
Zaczęłam już powoli wątpić w jej opowieści, jakoś człowiek tak ma, że po  kwadransie wypełnionym monologiem zaczyna się nudzić. Zajechałam przed jej gospodarstwo. 
- Tam mieszkam - pokazała chałupkę w tle. Niewiele to się różniło od psiej budy dla wielkiego psa. 
Z okna murowanego domu obok wyglądała jakaś zacięta twarz kobiety. Wysiadłam z auta, aby pomóc staruszce wygramolić się z auta. Twarz raptem pojawiła się w drzwiach wejściowych i razem z resztą ciała kobiety szybkim krokiem zmierzała ku bramce. Stałam po prawej stronie zaparkowanego samochodu, więc nie od razu ją zauważyłam.
- Czego tu?! - wyrwało mnie z czynności ostre pytanie - po k...wę wjeżdża na mój trawnik? 
- Dzień dobry- odrzekłam - to nie jest pani trawnik, a należący do drogi, czyli województwa , przywiozłam zapewne pani mamę. - próbowałam utrzymać opanowanie.
- Ty stara ku...o ! Gdzie się szlajałaś? Jak ci kiedyś zamknę bramkę, a cie nie będzie, to będziesz szukać wiatru w dupie! - wrzeszczała jak w amoku do skulonej kobieciny.
- Do widzenia. - staruszka zwróciła się do mnie - Jesteś taka kochana. A odwiedzisz mnie kiedyś? Proszę... - jej zapłakane oczy zapamiętam do końca życia.
- Odwiedzę - powiedziałam intuicyjnie, odprowadzając wzrokiem udające się do "swojego" domu wrzeszczydło.
- Do widzenia - uścisnęła mnie na pożegnanie i poczłapała do swojej drewnianej izdebki.

Oszołomiona odjechałam 10 km. Stanęłam na poboczu, wyłączyłam silnik. Płakałam rzewnymi łzami dobre pół godziny. Nie powiem, że nie jest łatwo mnie wzruszyć, ale tamta sytuacja rozjechała mnie jak czołg fistaszka... 

A dziś znów ją widziałam. Widocznie Matka Boska zajęta...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz