środa, 28 sierpnia 2013

Akwizycja, a akwizycja

Kto nie miał przmności spotkania się z przemiłym na pozór, sztucznie uśmiechniętym panem, (bądź też panią, ale to rzadzej, chyba względy bezpieczeństwa...), który za taką "tycią" kwotę proponuje garnki, wycieczki z obowiązkowymi pokazami kocy, prześcieradeł, czy innego badziewia, bądź też ubezpieczenia, telefon, internet itp.


Czy akwizycja jeszcze istnieje w realu, czy już przeniosła w całości swą siedzibę na boskie błonia telefonii?

Otóż, moja pierwsza praca, miała dużo wspólnego z akwizycją. Choć nie chodziłam bezpośrednio do domów, to pukałam do drzwi za pomocą telefonu. Tak, tak, byłam telemarketerką... I choć nadal istnieje to w moim CV, to raczej nie jestem z tego dumna. Ale cóż, na waciki starczało i to mi wtedy wystarczało. 

Pamiętam, że dzwoniłam do wielu różnych osób; takich, które łatwo było sklasyfikować, wg danych mi "profili klienta" oraz takich, których ciężko było do nich zakfalifikować i wogóle określić. 
Jeden Pan chciał od razu wylądować ze mną w łóżku, drugi pomylił ofertę telefoniczną z sex-telefonem, dzieci, odbierając telefon, mówiły, że mama kazała powiedzieć, że jej nie ma w domu, itp.

Oczywiście z tymi z którymi dochodziło do rozmowy,  rozmawiało się wg ściśle ustalonego schematu, który miał sfinalizować rozmowę w zabiegany przez nas - telemarketerów sposób. A to trzeba było umówić potencjalnego klienta z konsultantem telefonii na spotkanie, a to trzeba było zachęcić do skorzystania z usług określonego banku, poinformować, że na klientów takiego i takiego sklepu czeka promocja, itp.

Często zdarzało się, że ten schemat nie działał... Raz pani bardzo mile powiadomiła mnie, że właśnie uprawia gorącą miłość pozamałżeńską i gówno ją obchodzi co mam do powiedzenia; raz odebrała wdowa, której mąż leżał właśnie obok w trumnie, wyszykowany na pogrzeb (przy czym wysłuchałam pół życia tej kobiety z nieboszczkiem, zdezorientowana, zapominając się po prostu rozłączyć). No sytuacje naprawdę nietypowe. 

Dziś sama łapię się na tym ,że  pytana "czy może mi pani powiedzieć...." burkam "nie, nie mogę!" I głupio mi, bo sama często zostawałam odsyłana z kwitkiem, czasem przekleństwem, czasem krzykiem, czasem ignorancją.

I już nie do końca jestem pewna, jaka jest różnica pomiędzy reklamą, akwizycją i zwykłym oszustwem, bo nawet najszczersza konsultantka telefoniczna, mając na karku brak wypłaty prowizji za pracę, wciśnie najgorszy kit. Tak było z ofertą darmowej karty "płatniczej" dla Mężulskiego, okazało się, że podpisał przesyłkę przy odbiorze, jednocześnie zatwierdzając umowę na kartę kredytową, z opłatą :-/

Chodzą po ulicy Rumuni sprzedający piły mechaniczne - tak, tak, to nie żart... Baby sprzedają garnki, faceci te piły i dywany, a co najbardziej mnie już wkurza, to przejeżdżający samochód z jabłkami, trąbiący niemiłosiernie już od zaczątku ulicy. 

I snuję wniosek, że "pukacze" będą, dopóki, ktoś im otwiera i kupuje, bo inaczej to by się nie opłacało. A już telefon chyba ubożeje w swoim pośrednictwie takich usług, bo wkurza. 



poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Nowe zwyczaje weselne

Fajnie było! A jednak!

Okazało się, że jednak, jak się zawarło prawdziwą przyjaźń lata temu, to kwestia nie widzenia się paru miesięcy, lat nawet - nie robi żadnej różnicy.
Powspominaliśmy, potańczyliśmy, pośmialiśmy, popiliśmy - znaczy się wesele udane :-)
Następnego dnia rano, znaczy się w okolicach godziny 13.00 usiedliśmy już na spokojnie przy śniadaniu, co poniektórzy jedli śniadanie dopiero za trzecim podejściem, i orzelkiśmy, że tak dalej być nie może i spotykamy się wszystcy w październiku. Ot, co! 
I co - zapewne wyjdzie z tego wiadomo co, bo 10 osobom rozsianym po Polsce, zapewnie zajebiście trudno będzie zgrać wszystkim pasujący termin, ale co tam, ważne, że chęci są. 
Po śniadaniu padło hasło - a gdzie tu jest posterunek policji? 
Ekhem, że co? My tu po weselu, zabawie, a komuś chce się na policję iść? Czy jeszcze nie wytrzeźwiał i głupie pomysły się głowy czepiają?
My tu gadu gadu, a facetów kolejka idzie, prawie gęsiego, bo okazało się, że posterunek niedaleko. 
Co się okazało?
Faceci byli na tyle odpowiedzialni, że poszli podmuchać w alkomat na posterunku, by sprawdzić, czy już mogą jechać. 
Nie byłam jedyna zadziwiona, pozytywnie zaskoczona podejściem naszych mężów, chłopaków, weselnych partnerów - kierowców, by bezpiecznie dowieźć nas do domów. 
Tworzy się wreszcie nowa weselna tradycja - trend na odpowiedzialny powrót z zabawy.
Brawo chłopaki!

piątek, 23 sierpnia 2013

I bach, bach!

Piątek, a jakoś ja jakby w środku tygodnia jeszcze. Jutro na wesele wyprawa, a tu kuchnia w powijakach, sypialnia w rozgardiaszu (tak, tak, dokładnie, nie rozgardiasz w sypialni...) W pracy non stop coś się nie zgadza, latam, szukam, takiej kwoty, za chwilę takiej kwoty. A po pięciu minutach nie pamiętam już czego szukam...
Cudem wcisnęłam się wkolejkę do kosmetyczki, aby moje brwi przetrzebić, a i muszę chwilę czasu zagarnąć dla siebie na śmignięcie szponów lakierem ;-)

Jednym, a jakże treściwym słowem - zapier...ol !

Mam nadzieję, że chociaż na weselu będzie fajnie... Aś mi się nie chce jechać...


środa, 21 sierpnia 2013

Jesień idzie nie ma rady na to...

Mogę atakować Syberię!


Zapasy spore, wczoraj stałam do 23.00 i zalewałam słoiki. 
MMmmm... marynowana cukinia, ogórki takie siakie i owakie, pomidorki w zalewie, marynowana papryka....
Wyszło jakieś 40 słoików litrowych. Mogę teraz siedzieć w okopach zimy do śmierci :-)
Ale mi mało! Chyba jeszcze zrobię soczek malinowy i jakiś dżemik. Ale jeden! No może dwa...

Przetwory są superfajne, tylko mają jedną wadę... Przypominają nieubłagalnie o kończącym się lecie i nadejściu deszczu, suchych liściach wpadających w okulary i smarkach w nosie. Czyli jesień w czystej postaci :-)

Dziś, jadąc do pracy, minęłam dwa bociany stojące w rowie przy ulicy, tak jakby chciały się już pożegnać... A trzeci wirował po niebie, prostując skrzydła przed długą podróżą... Nic na to nie poradzę - jesienna melancholia. Mam nadzieję, że jakoś przetrwam. 

Nie cierpię jesieni, zwłaszcza, że grzybów ni hu hu ...



środa, 14 sierpnia 2013

Śluby śluby, śluby...

2013, kto by pomyślał, że w tym roku, będziemy mieć nawał wesel? Już w 2011 grzmiały sale weselne, że rok pechowyy będzie, że nie mają chętnych, że pary zapisują się chętniej na styczeń 2014, niż sierpień 2013, a tu proszę.

Cztery wesela. Dobrze, że pogrzebu gratis nie dorzucili :-D
Cztery wesela, w tym jedno szczególnie dla mnie ważne, i nie dość, że ważne dla serca, to jeszcze zostałam poproszona na świadkową. chyba będę ryczeć jak bóbr... Ze szczęścia i wzruszenia oczywiście.
I co? 
Pracuję, wracam o 17 codziennie i wiem już, że następne 2 godziny też mam wyjęte z życiorysu - bo deszczu ni huhu i podlewanie ogrodu - usycha z tęsknoty :-)
Ale dobrze mi z pracą, choć daleko... Można ponarzekać na szefa :-) Znalazłam na swej drodze życiowej fanastyczną osobę, którą już mogę uznać za bliską koleżankę, choć nie cierpię tego słowa. Koleżanka.
Kojarzy mi się z osobą z którą ma się kontakt raz na jakiś czas i to wtedy, gdy któraś strona czegoś potrzebuje... Koleżanki ze szkolnej ławki zwykle okazują się fałszywkami, po latach coś z nimi nie tak...

Zresztą te wesela również zbiorą grono bliżej i dalej znanych mi osób, z kimś kiedyś byłam blisko, z kimś po prostu się znałam, choć boli, że z wieloma osobami kontakt się rozmył. i to nie zakończył, tylko właśnie rozmył... 

I co teraz, uśmiechać się i "co u Ciebie"? 
I nie Kaśku mój, nie o Twoje wesele mi chodzi :-)
No i ta świadomość, że czas tak szybko biegnie, choć niedawno jeździliśmy rowerami do szkoły, piliśmy na ogniskach, na które każdy chętnie szedł, a nie teraz na wesele - z musu...
I tak się zastanawiam, czy to ja już zgłupłam, czy po prostu inni nie czują potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem, nie potrzebują rozmowy, robienia wspólnych głupot i tej spontaniczności, która chyba gdzieś gaśnie z wiekiem.

Smutek może rozgromić tylko fakt, że nasza spontaniczność ma się dobrze - chyba, choć przyćmiona troszkę rutyną, okraszona brakiem czasu i odrobiną zmęczenia. Mamy cabrio. Prawdziwe spełnienie młodzieńczych marzeń Mężulskiego. Odpoczywa w garażu po długiej trasie i kilku "wypasach" na bliskich drogach. 200 koników dostało w kopyta, aż się kurzyło. 
I co z tego, że konto zerowe...
I co z tego, że porzuciliśmy na chwilę wieczne myśli o oszczędzaniu...
I co z tego, że na emeryturze przyjdzie nam gryźć piach...
Za ten uśmiech na twarzy, sprzedałabym ostatnią myśl.
Za te ogniki w oczach.
Za knykcie zaciskające się powoli na kierownicy. 
I za to ciemniejące spojrzenie.

I kończąc sprawę ślubów, jest to nasza trzecia rocznica. Mam nadzieję że dożyjemy oboje jeszcze zera obok tej trójki.
Dla Mężulskiego :

For my lover

Pozdrawiam Wszystkich, którzy wykazali się wielką cierpliwością. 

niedziela, 16 czerwca 2013

Tak więc...

Ech, nie będę zaczynać od tego jak mi zleciały ostatnie dwa miesiące. Musiałam zrobić przerwę... Od bloga między innymi, od monotonii, codzienności. 
Cóż mi z tego przyszło? Chmm....
Zmieniło mi się nastawienie przede wszystkim. 
Spojrzałam na pewne rzeczy z dystansu i innego punktu widzenia. Okazało się, że bylo mi to potrzebne.

Tak właściwie, gdy tylko odpuściłam, nastąpiło wiele przychylnych zbiegów okoliczności.
Dostałam pracę :-) Zostałam biurową cizią, niektórzy tak by to nazwali. Ale w tym momencie było i jest mi to bardzo potrzebne. Dojeżdżam dość daleko, niewiele z pensji zostaje, ale to nic.
Dla mnie ważne jest, że mam po co wstać rano, umalować się i ładnie ubrać. Robię "coś", cokolwiek, i to mi wystarcza. 
Zdałam sesję, jeszcze min. pół roku mnie czeka i koniec :-)

Nauczyłam się, że czasem warto odpuścić, a rozwiązania znajdują się same.

wtorek, 26 marca 2013

Choroba, Święta i piekielna poczta

Tak więc zmogła mnie choroba. Na sam koniec zimy. Znaczy sie kalendarzowy koniec, bo nadal lodowa małpa hula, ze hej.
Potuptałam do lekarza, innego lekarza, niż dotychczas, ponieważ zmieniliśmy z Mężulskim przychodnię i lekarza rodzinnego. We wcześniejszej przychodni każdy miał nam za złe, że śmieliśmy zachorować! jak tak można! Rano należało się zarejestrować. Najlepiej przychodząc osobiście do przychodni, ponieważ, jak było juz tam dużo osób, to szanowne panie pielęgniarki odkładały słuchawkę na bok, aby im bezczelnie nie dzwoniła nad uchem, kiedy rejestrowały jednego pacjenta, lub tez piły kawę. A pań siedzi minimum trzy! I wszystkie trzy rejestrują jednego pacjenta! A ty dzwonisz i zajęte, zajęte, zajęte. Och jakże one bardzo są zajęte!
Po pracowitym ranku, mimo,że przychodnia świeci pustkami i trzech lekarzy siedzi za biurkami, nie można się zarejestrować, bo limit sie wyczerpał, proszę jutro. A jutro rano od nowa: zajęte, zajęte....
Nasza fantastyczna trójca lekarzy! Każdy ma wlasny gabinet, z wlasna panią pielęgniarką, która wypisuje dane do recept i dawkowanie leków. Tak, aby broń Boże lekarz się nie przemęczył.

Jeden to lekarz "ostatniego kontaktu". Bardzo skrupulatny. Nie przepuści łapówki ani razu! Nie spóźni się po wypłatę, ani nie przekracza swojego czasu pracy. Nigdy! Ach, jakiż sumienny lekarz. Gorzej z tą jego "pomocą". Rok temu, znajoma z ulicy, osiemdziesięcioletnia staruszka, przewróciła sie na lodzie w rynku. Doczłapała do przychodni, a wspaniały "lekarz ostatniego kontaktu" stwierdził, że ręka złamana i wysłał ją do domu (po tym lodzie), aby ktoś ja zawiózł do szpitala. 80-latkę ze złamaną ręką! Jakby nie można było załatwic transportu... 10 km! Dobrze że byłam w domu, to zawiozłam. Przecież kobieta mieszka sama! Innym razem przyjechał facet z podejrzeniem stanu zawałowego. "Lekarz" kazał mu wsiąść w samochód i pojechać do szpitala. Chyba tylko po to, by mógł umrzeć za kółkiem i zabić jeszcze kilka niewinnych oosób na drodze.  Nie mówiąc juz o tym, że stwierdził zgon pacjenta, a ten po chwili wstał i pyta sie co się stało. No ekspert po prostu.

Drugi lekarz to bardzo specyficzna jednostka. Przychodzę, mówię co mi jest, wysłucha i pyta: To co ci dać? Em... To ja mam wiedzieć co mi pomoże? Czy ja zjadłam słownik leków? Czy wiem, czy mam chorobę bakteryjną, czy wirusową? Co ci dać? No kopa w dupę najlepiej, żebys mi się nie palętala pod nogami!

Ale mamy jeszcze panią doktor. O nie, bynajmniej nie ciepłą, miłą osóbkę, o łagodnej, matczynej opiekuńczej osobowości. Przychodzę, mówię co mi jest. Pani pielęgniarka, ma już dla mnie wcześniej przyszykowana karteczkę z dawkowaniem leków, które i tak pani doktor wypisze, bo limit trzeba wykorzystać, żeby na miłe wakacje pojechać. Pielęgniarka bezczelnie wpycha mi ją pod nos, zanim doktorka mnie osłucha i zbada. Super. Wychodzę stamtąd zawsze z tym samym zestawem leków.

U żadnego doktora nie jestem w stanie zasięgnąć informacji co mi tak naprawdę dolega. Czy zapalenie gardła, czy grypa, czy przeziębienie organizmu. Nic. dziękuję, do widzenia. tyle!

Więc sie przepisałam. Dojadę 8 km, ale nic to. Dzwonię, recepcjonistka zawsze odbierze. mimo, że jest sama z motłochem chorych głów do rejestracji nad sobą. Przychodnia jest czynna do 18 i do tej godziny można sie bez problemu zarejestrować. Lekarzy jest dwoje - małżeństwo. Nieważne do którego jest się przypisanym, osobę bierze ten, który ma mniejszą kolejkę w danej chwili, chyba, że pacjent życzy sobie koniecznie do własnego "rodzinnego". Lekarz drukuje recepty oraz dawkowanie leków. Nie przesadza z antybiotykami, ani innymi guciami, które nabijają lekarską i farmaceutyczną kasę, a niewiele pomagają. Wychodzi za każdym pacjentem, a zarazem po następnego pacjenta. To miłe, zwłaszcza, że zwykle u lekarza czuje się człowiek, jak ostatni flak. Empatyczne słowo pocieszenia, rady na domowe sposoby pozbycia się choroby i przyjmowanie każdego w potrzebie. Inna rozmowa. A pieniądze biorą te same...

Po wyjściu na prostą z mojego osłabienia, postanowiłam wysłać kartki. W tym roku takie:





Drzewka zrobione stampkami z serii Lovely As A Tree. Jeszcze raz dziękuję Aniu.
Do tego wierszyk, życzenia i na pocztę.

A tam, stan osłupienia. Jeszcze na Boże Narodzenia zagraniczne znaczki były po 3,20, czy 3,60, była różnica pomiędzy wysyłka do UE, a do USA, a teraz wszystkie zagraniczne po 4,60, priorytet 5 zł.
5 zł,  to np. 1,55 $, 1,20 Euro i ponad 1 funt brytyjski.

Nie dotarłam do cen znaczków na list do 50 gram w innych krajach, ale ciężko mi uwierzyć, że może być drożej niż u nas. Ktoś wie może jakie są ceny usług poczty w innych krajach? Tak dla porównania.

piątek, 1 marca 2013

Doktor Dowcipny

Jak to wiosną bywa, pokrywa śnieżna zeszła i należy wyciągnąć twardy sprzęt. Spokojnie mówię o rowerze ;-) 
Wraz z Mężulskim przejrzelismy stany naszych "hond", jedna z przerzutkami, druga bzzz, ale w planie ma zmianę piasty, pokopaliśmy zdechłe opony i starliśmy resztki kurzu z ramy. Mężulski stwierdził - podwozie ok. 
To przypomniało mi o moim podwoziu, które nie badane juz było ohoho...
Zadzwonilam jeszcze tego samego dnia na infolinię umawiając, jak to pięknie pani ujęła "konsultację ginekologiczną". No tak konsultacja brzmi o wiele przyjemniej, milej... Kojarzona z konwersacją, pogawędką, a nie wcibiania metalowego rozwieracza w cipacza... 
Dostałam sms z umówioną wizytą: dr Choterlak. Chmmm brzmi ciekawie, cos jak chyrlak. Skojarzył mi się z drżącym staruszkiem, znającym fach jak własną... no ok: kieszeń :-)

No to jestem, rejestracja, pierdu pierdu z panią z rejestracji, toaleta i czekam. Na marginesie stwierdzam, że chusteczki do demakijażu z Biedronki rewelacyjnie się sprawdzają jako chusteczki do higieny intymnej - nie widzę przeciwskazań.

Pan doktor przeprowadził ze mną wywiad życia, wywiad rzeka! Od dzieciństwa, przez dorastanie, po dziś dzień. ŁAŁ!
Po wstępie, usiadłam na znanym nam kobietom "fotelu", wymyśle zapewne jakiegoś zwyrodnialca z filmu Hitchcocka. Jak zwykle był niewygodny, jak zwykle za wysoki, jak zwykle podkład, zamiast spełniac swoją funkcję podkładową, jak sama nazwa wskazuje, pofrunął tuz pod nogi zdziwionego pana doktora, który trzymając już ten metalowy badziew w ręku, nie wiedział, jak uratować drogocenną chusteczkę.
Wpełzłam, juhu! 
Po "dogłębnym" sprawdzeniu - zlazłam, przewracając oczywiście stołeczek, który miał mi pomóc wejść, ale zejść już niekoniecznie. 

Usiadłszy naprzeciwko biurka, za którym, przez kolejne 10 min. doktorek klepał esej o, zapewne stanie mojego podwozia, zastanawiałam się czy patrzeć za okno - mój spokój, dezaprobata lekarza; czy na zdjęcia z usg - mój niepokój i jawna niekompetencja - aprobata lekarza; czy na lekarza - niepokój lekarza, mój niepokój, wywolany przez niepokój lekarza. 

Przećwiczyłam powyższe opcje i zdecydowałam się wbić wzrok w model macicy na plakacie za lekarzem. 

Opanowawszy wzrok, zastanawiałam się co zrobić z rękami... Cholera ten sam problem! Zapleść, złożyć dłonie, na kolanach, no, by to! Czemu to tyle trwa? 

W tym momencie doktorek odzyskał głos i przeanalizował ze mną wyniki, zlecił badania i stwierdził, że przy napomkniętym przeze mnie wcześniej planie powiększenia rodziny, istnieje drobny problem z grubością mojej chm... wyściółki. Nie mieści sie nawet w minimalnej strefie skali. 

Ale jest na to rada! Można temu pomóc dietą silnie wzbogaconą w orzechy włoskie i wino. 

Ale że przepraszam, CO?

Tak, wino. 
Tak, tak, to słuszna koncepcja! Ze wskazaniami lekarza nie  należy się kłócić. A nawet! Gorliwie wypełniać!
Polubiłam Doktorka Cherlaka :-)


Acha. Wczoraj. 

Wczoraj, przy okazji forsowaniu mojego planu zamówienia regału na książki (nie, nie, bynajmniej nie pojedynczego regału, tylko całej biblioteki!), należało pozbyc się starej wersalki z górnego pokoju, aby na jej miejsce wstawić sofę z dołu, aby na jej miejsce wstawić regał, Wiem, skomplikowana sytuacja...
Więc, zadzwonilam po Mężulskiego brata ciotecznego, aby w operacji usunięcia wersalki, echem, chętnie pomógł. 
Postanowiliśmy ją tymczasowo znieść do garażu w piwnicy. Cała wycieczka z wersalką na głowach przebiegła bezboleśnie, oj tam, kawałek farby ze ściany odpadł, cóż to! 

Jest! Stoi. Nowa królowa garażu :-) 
Mężulski z Bratolem zasiedli po wycieńczeniu mięśni i orzekli, że wersalki nie wolno oddawać! Że oni tu będą siedzieć w gorące dni lata z piwkiem, że będą grać, gadać i czekać aż upiecze się mięko z grilla.
Super. Ot, cały misterny plan pozbycia sie wersalki, poszedł w buty. 
 
Zrobiłam jeszcze pyszne pierożki, ale o tym następnym razem.  

poniedziałek, 25 lutego 2013

Ciotka

Tydzień temu, oficjalnie, wszem i wobec - zostałam ciocią.
Czy się cieszę?
Tak, ale i jestem nieco przestraszona nową rolą. Małą Zosię miałam już na rękach i, oprócz momentu zdawania prawa jazdy, był to najbardziej stresujący czas w moim życiu. Na całe 2 minuty zastygłam w bezruchu, zastanawiając się jak łatwo zrobić krzywdę tej kruszynie. Jaką ma wiotką główkę, dziurę po pępowinie, wielgachne oczy. Nie oszukujmy się - no właśnie o tym myślałam. Resztka magii zniknęła przy pierwszej wymianie pampersa. ...
Wszyscy się cieszą. I dodatkowo wszyscy mnie wku..wiają!
- A ty czemu zwlekasz?
- Ej, ciociu, a nie czas postarać się o własne?
- Latka lecą, itp.

Nie dość, że dokładnie tydzień i dwa dni temu, zmieniło się nastawienie Mężulskiego, ledwo zdołałam się otrząsnąć z szoku, przyjmując tę wiadomość z niedowierzaniem, ale po dwóch nocach upewniłam się w jego determinacji :-) , to większość dookoła wierzy, że staramy się o maleństwo od ślubu, czyli dwa lata z hakiem. Nieprawda.

Ale nie zamierzam każdemu z osobna tłumaczyć się z takich, czy innych decyzji, czy takiego postępowania. Bo co miałam zrobić? Zmusić go do posiadania dziecka? Zastosować szantaż? Przeforsować swoje zdanie? Czy wreszcie opuścić kolejkę pigułek, aby go na to dziecko złapać?
Wybrałam lojalność. Może staromodnie. Może naiwnie (bo co, gdyby nigdy nie dojrzał do tej decyzji?) Ale w zgodzie ze sobą i z własnym sumieniem.
Gdybym zaszła w ciążę, którą zaplanowałabym sama, bez porozumienia z Mężulskim, codziennie, patrząc na dziecię, widziałabym swoją zdradę. Nie zdradę męża, tylko siebie.
Ale bezkres mej wyobraźni snuł już plany, oj jakie plany... Bo każda cierpliwość kiedyś się kończy...

Więc, drodzy ludzie - tak mali w swojej "elokfencyji", którzy tak świetnie znacie się na planowaniu rodziny, którzy już straciliście we mnie wiarę jako w matkę, którzy postrzegacie mnie jak bezpłodną kurę domową (tak, i tacy się zdarzają!) i w końcu wy, którzy już zaplanowaliście życie za mnie i wszystko wiecie lepiej - odwalcie się!
Jeśli jeszcze raz usłyszę - "Już dawno powinnaś mieć dziecko", lub "Na co ty czekasz?" , odpowiadam z pełną świadomością: czekam, żebyście mieli o czym gadać, zależy mi na poskromieniu waszej codziennej nudy, a powinnam tylko umrzeć i się wysrać! Jakże pięknie ktoś kiedyś to ujął....


środa, 6 lutego 2013

I znów trochę poetycko

Wspomnienie Świąt i pierwsze oznaki wiosny:
Myślałam dziś o nieubłaganie biegnącym czasie, o tym, że jedne święta gonią drugie. Ferie świąteczne, przechodzą w ferie zimowe, zaraz - przez jednych wyczekiwane, przez drugich znienawidzone - walentynki, dzień kobiet, jakieś urodziny po drodze i nim się człowiek zdąży nacieszyć, znowu go coś omija.

Zdarzyło się dzisiaj kilka ciekawych historii, ale żeby nie burzyć nastroju - jutro, lub pojutrze się tu pojawią. 

Tymczasem wiersz, który wysłałam już pewnej wyjątkowej osobie, teraz trafia tu poniżej:



Choć woń cynamonu nos drażni nasz
i święta wciąż tlą się w kominku,
to schylasz się już po lekki płaszcz
i szukasz pierwiosnków kilku.

W pamięci mróz, wciąż szara szadź
i płaty śniegu gdzieniegdzie.
Już chcesz bez liku w kaloszach gnać
wśród kałuż pachnących dziegciem.

Połykasz woń, nim strawisz smak,
chcesz poczuć mroźny oddech...
Niebieskiej chmury, słońca znak
z wiosenną mantrą - odwilż. 




No i nie mam żadnego ładnego zdjęcia, czy obrazka na koniec. 

piątek, 1 lutego 2013

Pies ze smalcem

No musiałam się tym z Wami podzielić, musiałam!
I bynajmniej, wbrew tytułowi, nie jest to chiński przepis na smaczny obiad ;-)

Mama pojechała bawić, przecie nadszedł łiiiiiikend! I bawić się trzeba. Ja zamierzam również poskakać co nieco w domciu, co prawda, za partnera do tańca mam wypasionego, szalenie przystojnego.... mopa, ale chłop zawsze :-) A co!
Dodatkowo został się Pan Pies. Cezar majestatycznie, jak na niego przystało, łaskawie zgodził się zostać ze mną, umościł sobie posłanie, w tzw. drugiej budzie, czyli naszym salonie.
Jak pewnie u Wszystkich - nastał czas roztopów. Ojjj kalosze w ruch! A kto powiedział, że jeziora tylko na Mazurach? Podkarpacie płyyywa, a na asfaltowych jeziorach można nawet spotkać zdziwioną kaczkę dziwaczkę. Chciałam zapytać bidulkę, czy się czasem nie zgubiła, ale odstraszyłam ją człapaniem w kaloszkach. Kwłaaa, kłwaaa! Rzuciła w moją stronę gniewnie i odleciała. Zrobiłam szybkie zakupy, równocześnie szybko tracąc kasę (oczywiście przyniosłam reklamóweczkę do domu i okazuje sie, że nie ma co jeść), szybkie "muach, muach" z mamcią w policzek i juz jej nie było. 

No i cóż, patrzę na psa, zostaliśmy w tym bagienku. Postanowiłam odgarnąć trochę śnieżnej wody z podjazdu, a Cezar zajął się sobą, zaciekawiwszy się karmnikiem. Spoglądałam na niego czasem, spod czapki i mokrej łopaty do śniegu, ale łazikował jak zwykle. No to siup! Ostatnia łopata szarej brejki wylądowała dwa metry dalej. 
-Do domu, brrr, zimno. Do domu. Do domu! Krzyczę na to tłuste psisko. 
A on, jak zahipnotyzowany wpatruje się w lodowo - śnieżne podłoże. 
Do domu! Powtórzyłam, ale nic. 
Schodzę na dół, po wejściowych schodkach i czuję jak mój pies napręża się na mnie jak na wroga. 
Cezar! - rzuciłam, a on nic, tylko łapczywie spogląda na białą bryłkę. 
Wyciągnęłam rękę, a on łap! tę bryłkę w zęby. 
Zdążyłam tylko pomacać między jego zębami i wyjąć rękę całkowicie upapraną smalcem... Wrzeszczę, proszę, szturcham, i po dupie klepię zdecydowanie, aż mnie świerzbi ręka do teraz. Nic. Uparł się i koniec. Widocznie uznał, że cały styczeń to ptaszki dysponowały tym smalcem ,nadszedł luty i teraz to jego kolej.
No super.
Moje błagania spełzły na tym, że Cezar przerażony wizją utraty białej papki, rozmiękłej juz w jego pysku, chlup, chlup i połknął zdobycz. 
No super.
Udręczona, spoczęłam na betonowym schodku, który był zimny jak jasna cholera, no ale nic. Nie miałam siły, stwierdziłam swoją porażkę i siedziałam tak, aż do chwili, kiedy nie rozległo się koło mnie znaczące: "błech, khhhr". 
Tak, Cezar zwrócił zawartość swojego żołądka, tuż pod moje stopy, na szczęście otoczone kaloszami. 
No super. 
Wku*wiona, zaprowadziłam gada do zagródki, która kiedyś służyła kurom. Niech ma. Nakrzyczałam i trzasnęłam drzwiami do domu, żeby wiedział w jakim jestem nastroju. 
Oczywiście po 5 minutach mi przeszło i wróciłam po trutnia, który skuliwszy ogon, przemknął koło mnie jak cień. Leży teraz na dywanie i w takt mojej pisaniny na klawiaturze,robi "bruch, bruch". Odbija mu sie niemiłosiernie. Jak to po smalcu. 

Niestety, zimujące ptaki nie mają łatwo... Nie dość, że nie ma co jeść, to jak już jest, to zawsze ktoś podpieprzy :-) Tym razem mułowaty Cezar, okazał się szybszy, na ich i moje nieszczęście. 



poniedziałek, 28 stycznia 2013

Dupotłuszcz :-)

I stało się. Zaprzestaję być łosiem i z pełną świadomością nadchodzących konsekwencji zaprzestaję zażerania bezsensu życia.
Bye bye ciasteczka, roladki, czekoladki, bułeczki, serki i popierdułeczki tłuszcz tylko tworzące. Może nie drastycznie od razu, ale Owcę zaczął mierzić ów stan rzeczy. A tak właściwie stan dupotłuszczu pod wełną z tylnej strony. Owy stan jest niebywale przekroczony i przeszkadza. 
Fajna rzecz ten areobik. Popierdzielałam po śniegu 10 min, żeby po godzinie znów zapierniczać po śniegu :-) Ale czego się nie robi dla odrobiny radochy. Niby nic, proste ćwiczenia wykonywane w rytmie. Razem, i raz i dwa, a w tle dansowy miuzik :-) 
No ale w domku się nie chce.... Pomyślałby kto - no co, miejsce jest, głośnik jest i to nie jeden, bo Mężulski to zapalony gadżeciarz, woda jest, dres jest. Zabrzmiało jak z kabaretu... 
I co z tego, jak spasionego tyłka nie chce się samemu zwlec z kanapy? Każde z ćwiczeń, niby jest, ale ocieka bylejakością i niezgrabnością, bo przecież nikt nie patrzy. A co innego w grupie, starasz się trzymać rytm, wykonujesz wymachy tak, jakby padała komenda: dalej, dalej, ręce Gadżeta!
A i fun niezły :-)
Co prawda, odkryłam, że mam mięśnie tam, gdzie nigdy nie przypuszczałam, że mogą tam być (?!), siedzę na kanapie nadal w "lekkim rozkroku", a mięśnie brzucha niemiłosiernie walczą o swoją pozycję unormowaną, ale mam świadomość, że zrobiłam coś dobrego dla ciała swojego :-)

No i kontynuować chcę, a to juz połowa sukcesu! Może Mr Bezsens dopije herbatkę, doje ciasteczka i stwierdzi lakonicznie, że późno się zrobiło i trzeba by już opuścić moją klitę. Chciałabym...

piątek, 25 stycznia 2013

A tymczasem...

A u nas tak pięknie! Pięknie dla jednych, koszmarnie u innych. Ja plasuję się gdzieś pośrodku: no cóż mimo, że nie mogłam dziś otworzyć bramy wjazdowej, drastycznie skurczyło mi się miejsce parkingowe na podwórku, wyrżnęłam pięknego orła tuż obok karmnika, to z drugiej strony, podziwianie dzieł matki natury nie ma swojej ceny.
Toteż zobaczcie, jak podkarpackie łąki skuł lód, jak majestatycznie płynie San... Można sobie chwilę pomarzyć i zapomnieć o udrękach, praktycznie każdego, poranka!