Dziś znów ją widziałam. Po raz drugi. Stała zmoknięta z wózkiem
zakupowym na poboczu. Podpierana starą, zużytą już laską, drugą ręką
machała nieśmiało w stronę przejeżdżających samochodów. Mignęła mi tylko
przed oczyma, gdy mijałam ją, jadąc niestety w przeciwnym kierunku. Ale
poznałam od razu.
Jakieś trzy lata temu, wracając z zajęć
uniwersyteckich moim starym jak świat Unem zatrzymałam się na poboczu
dla staruszki, próbującej złapać stopa.
- Bóg zapłać - wysapała i wgramoliła się na tylne siedzenie, ze starym zniszczonym tobołkiem.
- Nie ma problemu i tak zmierzam w tę stronę. - odrzekłam
- Ludzie są teraz tacy oziębli, nie widzą, nie chcą widzieć człowieka na poboczu - rozżaliła się.
Podkręciłam "grzanie", bo lało srebrzyście na zewnątrz, kobiecina trzęsła się z zimna cała przemoczona.
- Może nie zauważają, za szybą ściana deszczu - stanęłam niepewnie w obronie kierowców.
-
Nie... - była przekonana - To nie tak. Mało jest ludzi ciepłych, bo to
się nie opłaca. Widzi pani - tu zaczęła swoją opowieść - Urodziłam się w
tej wiosce, wyszłam za mąż za rozbója, pijaka. Miałam osiemnaście lat,
jak urodziłam córkę, o tu - wskazała na bok, na pole - tu, na tej
miedzy. Przyszła na świat moja córka.
- Była pani odważna - uśmiechnęłam się.
-
A co innego miałam zrobić? - zdziwiła się szczerze - Pozbierałam co
moje, posprzątałam i do chałupy zaniosłam! - rozbroiła mnie szczerością.
- Gdyby nie to, moje życie może nie byłoby takie... - głos jej uwiązł w
gardle.
- Mąż się zezłościł? - spytałam cicho, nie chcąc rozjątrzyć jej ran.
-
Mąż to nic. Tak łajał mnie solidnie, przez tyle lat, nawet złamał mi
kość piszczelową, o tu! - pogładziła się poniżej kolana. - W polu
robiłam przez tyle lat, a on mi skórki z chleba rzucał wieczorem. Ja te
skórki jadłam, jadłam - wspomina - i z tych skórek córkę wykarmiałam. Na
pole ją przynosiłam, 6 km niosłam, aby na miedzy się dzieciak bawił, a
potem z powrotem. - zamilkła chwilę.
- Dobrze, że te czasy minęły - próbowałam pocieszyć, nie wiedząc, że odniesie to zupełnie inny skutek.
-
Minęły - rozpłakała się - on umarł, a ona mi została. A właściwie to ja
jej. Zawsze chciałam dla niej jak najlepiej, tak się starałam, choć nie
było z czego. Sama czasem tej kromki chleba nie zjadłam, a jej dałam.
Zabawki jej wycinałam z ułamanej gałęzi drzewa, co na miedzy leżała, z
kory, jak znalazłam. A teraz stara. Stara już jestem, myślę sobie, co ja
będę czekać, problemy później robić, trza jej dom zapisać, co by
później nie było ceregieli, spadku, testamentów, póki jeszcze umysł jako
taki mam. Oj Boże... - umilkła na chwilę. Czy pani wie, jak to boli,
gdy własne dziecko cie z domu wyrzuci? - dodała.
Nie wiedziałam co powiedzieć, nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.
-
Ja chcę już umrzeć, nic mnie już dobrego tu nie spotka. - przekonywała -
wie pani co? Wracam od Alberta. Jak dobrze, że to istnieje, to ludziom
pomogą, jedzenie dadzą, na zimę mi węgla przywieźli, bo ja teraz
mieszkam w takiej stodołce, nie mam wstępu już do domu. Nie wolno mi się
z wnukami widzieć, tak mnie córka urządziła! Ja tylko przez okienko
zerkam na nie jakie śliczne... A córa, jak mnie widzi, to krzyczy, żem
żadna babcia, żadnego prezentu nigdy nie dałam.. A z czego ja mam dać,
jak ja nawet na chleb nie mam? Ludzie od Alberta pomagają, węgla
dostałam pół tony na zimę, to przetrwałam. Śniegu sobie troszkę
roztopiłam, wypiłam i przeżyłam. A jeden chleb jak przywiozłam, to
prawie miesiąc go jadłam.
Mam u siebie w izdebce mały obraz Matki
Boskiej. Codziennie z nią rozmawiam, proszę, aby mnie już wzięła -
kontynuowała- Układam dla niej piosenki, wiersze. Tyle mi pozostało.
Zaczęłam
już powoli wątpić w jej opowieści, jakoś człowiek tak ma, że po
kwadransie wypełnionym monologiem zaczyna się nudzić. Zajechałam przed
jej gospodarstwo.
- Tam mieszkam - pokazała chałupkę w tle. Niewiele to się różniło od psiej budy dla wielkiego psa.
Z
okna murowanego domu obok wyglądała jakaś zacięta twarz kobiety.
Wysiadłam z auta, aby pomóc staruszce wygramolić się z auta. Twarz
raptem pojawiła się w drzwiach wejściowych i razem z resztą ciała
kobiety szybkim krokiem zmierzała ku bramce. Stałam po prawej stronie
zaparkowanego samochodu, więc nie od razu ją zauważyłam.
- Czego tu?! - wyrwało mnie z czynności ostre pytanie - po k...wę wjeżdża na mój trawnik?
-
Dzień dobry- odrzekłam - to nie jest pani trawnik, a należący do drogi,
czyli województwa , przywiozłam zapewne pani mamę. - próbowałam
utrzymać opanowanie.
- Ty stara ku...o ! Gdzie się szlajałaś? Jak
ci kiedyś zamknę bramkę, a cie nie będzie, to będziesz szukać wiatru w
dupie! - wrzeszczała jak w amoku do skulonej kobieciny.
- Do
widzenia. - staruszka zwróciła się do mnie - Jesteś taka kochana. A
odwiedzisz mnie kiedyś? Proszę... - jej zapłakane oczy zapamiętam do
końca życia.
- Odwiedzę - powiedziałam intuicyjnie, odprowadzając wzrokiem udające się do "swojego" domu wrzeszczydło.
- Do widzenia - uścisnęła mnie na pożegnanie i poczłapała do swojej drewnianej izdebki.
Oszołomiona
odjechałam 10 km. Stanęłam na poboczu, wyłączyłam silnik. Płakałam
rzewnymi łzami dobre pół godziny. Nie powiem, że nie jest łatwo mnie
wzruszyć, ale tamta sytuacja rozjechała mnie jak czołg fistaszka...
A dziś znów ją widziałam. Widocznie Matka Boska zajęta...