poniedziałek, 30 lipca 2012

Miejska bohaterka

Zdrada prędzej czy później dotyka naszego życia i chcąc nie chcąc musimy sobie z nią poradzić. Przybiera różne formy, a to zdrady przyjaciela, rodziny i tej najoczywistszej: zdrady partnera. 
Pełno było tego tematu już na blogach, zwykle w konwencji załamania psychicznego, zranionego serca kobiety, odbicia w psychice dzieci. Ja chciałabym przytoczyć przykład zgoła inny, jaki uosabia niejaka pani Jasia z naszego małego grajdołka. 
Otóż mąż pani Jasi jest nauczycielem początkujących kierowców - prowadzi kurs prawa jazdy. Mają dwóch synów w wieku gimnazjalno - licealnym. Facet zna się na swojej robocie, ale że jest popularnym jajcarzem, do tego lubiącym kobiece towarzystwo, to trzymają się go niewybredne żarty. Dopóki są to żarty - to pół biedy. Jednak jedna kursantka spodobała mu się nie na żarty. Powiedzmy, że szkolił ją nie tylko w kwestii układu kierowniczego, ale i w kwestiach obycia z jego osobistym podwoziem. Mieliśmy, jako mieszkańcy małego miasteczka, już taką jedną sytuację, w której dziewczyna dziwnym trafem zaszła w ciążę, pobierając nauki prowadzenia auta od żonatego sąsiada. Efekt - sąsiad z żonkosia stał się jej konkubentem, a ona bawi dziecko nadal bez prawa jazdy. 
Wracając jednak do pani Jasi. Cóż ona zrobiła, dowiadując się o cichym związku jej męża z młodą siksą? Wygrzebała go zza kierownicy na środku rynku i publicznie dała mu w pysk, wydzierając się przy tym niemiłosiernie. Po czym wsiadła za kółko i odjechała, zostawiając go, wśród tłumu ludzi, z bardzo głupią miną. Jasia została nieoficjalnie uznana za bohaterkę wszystkich kobiet w miasteczku, cierpiących z tego powodu w milczeniu. A mąż? Przydreptał skruszony z bukietem róż i zmienił zasady funkcjonowania własnej firmy: wspólniczka szkoli kobiety, a on szkoli chłopaków na kierowców. 
Ranione kobiety kulą się w strachu i wstydzie, bo:"Co będzie jak się ludzie dowiedzą?!"
Kochane, ludzie i tak już wiedzą! Naprawdę nie warto w czterech ścianach chować wstydu, a na zewnątrz pokazywać jakie to macie poukładane małżeństwo. To dopiero obłuda! Czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę: odejdzie od Ciebie? Trudno - i tak już nie utrzymasz przy sobie gnidy. Wróci skruszony? Jeszcze lepiej! Możesz zacząć od początku. Ale wtedy - z Twoją przewagą.

czwartek, 19 lipca 2012

Permanentna głupota

Zastanawia mnie kiedy ludźmi zaczyna rządzić permanentna głupota. Czy wiąże się to z gatunkiem charakteru, wiekiem, czy po prostu genami? Dlaczego nastolatka  oddaje się kolesiowi w brudnym lesie za dyskoteką, udając przed koleżankami jakie to jest cool, a w samotności czuje obrzydzenie do samej siebie, lub też to obrzydzenie zapija? Dlaczego samotna matka zaczyna zachowywać się irracjonalnie na widok każdego faceta, który się do niej uśmiechnie lub zaprosi na kawę? Dlaczego wreszcie facet w średnim wieku zostawia rodzinę dla dwudziestolatki lecącej tylko na zasobność jego portfela? 
Bawi mnie z jednej strony ich udawanie przed wszystkimi, że wszystko jest w porządku i "wiem, co robię", "mam plan", itd. Z drugiej strony niedowierzanie rodzin, czy to rodziców nastolatek, czy też dzieci do rodziców, czy też ciche śmiechy kumpli z pracy są po prostu żenujące. Od ich strony sytuacja wygląda zupełnie inaczej i pół problemu, gdy zachowania najbliższych są zwyczajnie śmieszne, a co innego, gdy zakrawa to na zerwanie więzi z rodziną lub też poważne problemy.
Dużo się ostatnio mówi o sponsoringu. Artykuły pisane są zwykle od strony studentek, licealistek nawet, jakie to one mają bonusy z takiej znajomości, kłamstwa serwowane rodzicom, skąd ta nowa perfuma, lub pieniądze na laptopa. Wszystkie teksty jakie czytałam wychodziły od postaci skromnej dziewczynki, poznającej nowy świat, koleżanki, które pokazują jej jak łatwo jest zdobyć pieniądze na życie. Jednak, czy zastanowił się ktoś, dlaczego dorosły facet, który ciężko, lub średnio ciężko zarobił pieniądze, utrzymuje rodzinę - dzieci, dom, szuka jeszcze ujścia swojej gotówki w chętnej nastolatce? Co kieruje jego pobudkami? Czy naprawdę każda żona takiego gościa w średnim wieku jest naburmuszoną gospodynią, która zapomniała już jak mężowi prawić komplementy? Czy musi on usłyszeć słowa "przystojny", "ogier", itp. z ust dziewczyny, poznanej chwilę temu? Czy sprawia to ten dreszczyk emocji, nutka tajemnicy, czy chęć pochwalenia się swoją rozrzutnością, takie: "bo mnie stać"? 
Dziwię się temu światu, gdzie nastki szczycą się ilością koślawych zbliżeń z nieznajomymi, bogaci faceci - kolejną forsą wydaną na "niunię", a mamuśki - perspektywą światłej przyszłości z jedynie życzliwym jej chwilowo mężczyzną. I zastanawia mnie czy ludziom naprawdę tak niewiele potrzeba do szczęścia, czy mają aż takie kompleksy, czy po prostu są głupi...

środa, 11 lipca 2012

Matka i córka, czyli więzi niekonieczne

Dziś znów ją widziałam. Po raz drugi. Stała zmoknięta z wózkiem zakupowym na poboczu. Podpierana starą, zużytą już laską, drugą ręką machała nieśmiało w stronę przejeżdżających samochodów. Mignęła mi tylko przed oczyma, gdy mijałam ją, jadąc niestety w przeciwnym kierunku. Ale poznałam od razu. 
Jakieś trzy lata temu, wracając z zajęć uniwersyteckich moim starym jak świat Unem zatrzymałam się na poboczu dla staruszki, próbującej złapać stopa. 
- Bóg zapłać - wysapała i wgramoliła się na tylne siedzenie, ze starym zniszczonym tobołkiem.
- Nie ma problemu i tak zmierzam w tę stronę. - odrzekłam
- Ludzie są teraz tacy oziębli, nie widzą, nie chcą widzieć człowieka na poboczu - rozżaliła się.
Podkręciłam "grzanie", bo lało srebrzyście na zewnątrz, kobiecina trzęsła się z zimna cała przemoczona.
- Może nie zauważają, za szybą ściana deszczu - stanęłam niepewnie w obronie kierowców.
- Nie... - była przekonana - To nie tak. Mało jest ludzi ciepłych, bo to się nie opłaca. Widzi pani - tu zaczęła swoją opowieść - Urodziłam się w tej wiosce, wyszłam za mąż za rozbója, pijaka. Miałam osiemnaście lat, jak urodziłam córkę, o tu - wskazała na bok, na pole - tu, na tej miedzy. Przyszła na świat moja córka. 
- Była pani odważna - uśmiechnęłam się.
- A co innego miałam zrobić? - zdziwiła się szczerze - Pozbierałam co moje, posprzątałam i do chałupy zaniosłam! - rozbroiła mnie szczerością. - Gdyby nie to, moje życie może nie byłoby takie...  - głos jej uwiązł w gardle.
- Mąż się zezłościł? - spytałam cicho, nie chcąc rozjątrzyć jej ran. 
- Mąż to nic. Tak łajał mnie solidnie, przez tyle lat, nawet złamał mi kość piszczelową, o tu! - pogładziła się poniżej kolana. - W polu robiłam przez tyle lat, a on mi skórki z chleba rzucał wieczorem. Ja te skórki jadłam, jadłam - wspomina - i z tych skórek córkę wykarmiałam. Na pole ją przynosiłam, 6 km niosłam, aby na miedzy się dzieciak bawił, a potem z powrotem. - zamilkła chwilę.
- Dobrze, że te czasy minęły - próbowałam pocieszyć, nie wiedząc, że odniesie to zupełnie inny skutek.
- Minęły - rozpłakała się - on umarł, a ona mi została. A właściwie to ja jej. Zawsze chciałam dla niej jak najlepiej, tak się starałam, choć nie było z czego. Sama czasem tej kromki chleba nie zjadłam, a jej dałam. Zabawki jej wycinałam z ułamanej gałęzi drzewa, co na miedzy leżała, z kory, jak znalazłam. A teraz stara. Stara już jestem, myślę sobie, co ja będę czekać, problemy później robić, trza jej dom zapisać, co by później nie było ceregieli, spadku, testamentów, póki jeszcze umysł jako taki mam. Oj Boże... - umilkła na chwilę. Czy pani wie, jak to boli, gdy własne dziecko cie z domu wyrzuci? - dodała.
Nie wiedziałam co powiedzieć, nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. 
- Ja chcę już umrzeć, nic mnie już dobrego tu nie spotka. - przekonywała - wie pani co? Wracam od Alberta. Jak dobrze, że to istnieje, to ludziom pomogą, jedzenie dadzą, na zimę mi węgla przywieźli, bo ja teraz mieszkam w takiej stodołce, nie mam wstępu już do domu. Nie wolno mi się z wnukami widzieć, tak mnie córka urządziła! Ja tylko przez okienko zerkam na nie jakie śliczne... A córa, jak mnie widzi, to krzyczy, żem żadna babcia, żadnego prezentu nigdy nie dałam.. A z czego ja mam dać, jak ja nawet na chleb nie mam? Ludzie od Alberta pomagają, węgla dostałam pół tony na zimę, to przetrwałam. Śniegu sobie troszkę roztopiłam, wypiłam i przeżyłam. A jeden chleb jak przywiozłam, to prawie miesiąc go jadłam. 
Mam u siebie w izdebce mały obraz Matki Boskiej. Codziennie z nią rozmawiam, proszę, aby mnie już wzięła - kontynuowała- Układam dla niej piosenki, wiersze. Tyle mi pozostało. 
Zaczęłam już powoli wątpić w jej opowieści, jakoś człowiek tak ma, że po  kwadransie wypełnionym monologiem zaczyna się nudzić. Zajechałam przed jej gospodarstwo. 
- Tam mieszkam - pokazała chałupkę w tle. Niewiele to się różniło od psiej budy dla wielkiego psa. 
Z okna murowanego domu obok wyglądała jakaś zacięta twarz kobiety. Wysiadłam z auta, aby pomóc staruszce wygramolić się z auta. Twarz raptem pojawiła się w drzwiach wejściowych i razem z resztą ciała kobiety szybkim krokiem zmierzała ku bramce. Stałam po prawej stronie zaparkowanego samochodu, więc nie od razu ją zauważyłam.
- Czego tu?! - wyrwało mnie z czynności ostre pytanie - po k...wę wjeżdża na mój trawnik? 
- Dzień dobry- odrzekłam - to nie jest pani trawnik, a należący do drogi, czyli województwa , przywiozłam zapewne pani mamę. - próbowałam utrzymać opanowanie.
- Ty stara ku...o ! Gdzie się szlajałaś? Jak ci kiedyś zamknę bramkę, a cie nie będzie, to będziesz szukać wiatru w dupie! - wrzeszczała jak w amoku do skulonej kobieciny.
- Do widzenia. - staruszka zwróciła się do mnie - Jesteś taka kochana. A odwiedzisz mnie kiedyś? Proszę... - jej zapłakane oczy zapamiętam do końca życia.
- Odwiedzę - powiedziałam intuicyjnie, odprowadzając wzrokiem udające się do "swojego" domu wrzeszczydło.
- Do widzenia - uścisnęła mnie na pożegnanie i poczłapała do swojej drewnianej izdebki.

Oszołomiona odjechałam 10 km. Stanęłam na poboczu, wyłączyłam silnik. Płakałam rzewnymi łzami dobre pół godziny. Nie powiem, że nie jest łatwo mnie wzruszyć, ale tamta sytuacja rozjechała mnie jak czołg fistaszka... 

A dziś znów ją widziałam. Widocznie Matka Boska zajęta...

poniedziałek, 9 lipca 2012

Status naukowy - niewspółmierny z kulturą osobistą


Zaszczyciłam dziś uczelnię swoją przeciętną osobą. A co! Czekam grzecznie na konsultacje do p. doktor. Pchi, "doktor"... Stoję sobie pod drzwiami, jakieś półtorej godziny z hakiem, wraz z grupką rozentuzjazmowanym tłumem pierwszoroczniaków. Stoję, stoję. Tłum dziewczyn (filologia - chłopów brak) osiadł już pod ścianą jak wachlarz różnobarwnych jeansów. 
Z jednej i z drugiej strony korytarza organizowane są konferencje na dwa odmienne tematy. Organizatorzy - doktorzy, biegają tam i z powrotem zapraszając zagubionych gości z innych miast do odpowiednich sal. 
Biega także zziajany Dyrektor Instytutu, rozrywany przez wszystkich przyjezdnych. 
- Ach, witam...
- Ach, jak miło...
- Ach, ach...
- Och, och...
Wymuszona kurtuazja. Tak zipiąc jak lokomotywa z naszej polskiej PKP, stanął naraz spoglądając na jeansowy wachlarz. Wszystkie głowy pospiesznie w notatki, po cichutkim "dzień dobry". Moja jednako koczująca pupa pod ścianą spięła sie również niespokojnie. 
A on patrzy tak na nas - dziewoje i pyta:
- A panie, to nie chciałyby sobie usiąść na ławce?
Zdębiałe spojrzałyśmy w jego stronę.
- Ja zaraz z kolegą ławeczkę przyniosę. - palnął i pobiegł, zaczepiany wciąż przez gości:
- Ach miło spotkać...
- A nic się Pan nie zmienił, taki młody rumiany (a facet born in lata '50)- rzecze poczciwa staruszka, pewnie jakaś prukwa - profesorka dla innych.
Punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia.
Patrzę zaraz, a z końca korytarza wraca dyrektor z jakimś innym profesorem, targając okurzoną ławkę z drugiego końca budynku.
Mimo, że jestem kobietą i lubię, gdy mężczyzna okazuje kobiecie szacunek, to jakoś dziwne mi się zrobiło. Bo ja studencina, której tyłek przyzwyczajony do zimna posadzek korytarzowych, a Pan - Dyrektor, naukowiec, szycha, poważny, ceniony, pławiony w "ochach" i "achach " - naraz stał się przystępnym dżentelmenem. Człowiekiem po prostu. 
Zawsze profesor, doktor, kojarzony był negatywnie w mojej głowie - jako nieprzystępny, egoistyczny bubek, któremu sam zapach studenta uwłacza. 
A tu proszę, co za niespodzianka!

niedziela, 8 lipca 2012

Jeśli głupi, to blond?

Może z racji tego, że jestem CZARNĄ Owcą, to wkurzają mnie z natury dosyć tępawe blondi. Nie, nie mówię tu o kolorze włosów, ale o poziomie inteligencji, dziwnym trafem zwykle kojarzonym z tym kolorem włosów. Ktoś mógłby mi wytknąć "rasizm", ale może po prostu trafiam zwykle na głupotę w kolorze blond. 
Sytuacja dzisiejsza. Stoję sobie w sklepiku z produktami artystycznymi: farby, pędzle, przybory do decoupage'u, który namiętnie uprawiam oraz kartki pocztowe. Oczywiście to w skrócie. Pochłonięta oglądaniem deocupage'owskich nowinek nie zauważyłam tworzącej się kolejki do kasy. Trzymając wybraną farbkę akrylową w ręku stanęłam więc na końcu ogonka.
Po jakichś pięciu minutach zauważyłam, że stoję dokładnie w tym samym miejscu, a za mną jakieś kolejne dwie osoby. Chmm... Ciasno. Duszno się zrobiło... Toż to mały sklepik.
Wychyliłam swoją czuprynę z kolejki i nasłuchuję. A przy kasie rozpacz pełną gębą. Pani Blondi jest w wielkim szoku, że nie ma jedenastu jednakowych kartek/ zaproszeń na komunię dla jej córeczki. Kasjer, w średnim już wieku, dzielnie utrzymywał spokój i nerwy na wodzy, po raz kolejny tłumacząc kobiecie, że są różnokolorowe w tym samym wzorze, w sensie z dodatkami zielonymi, kremowymi, niebieskimi... Nie, bo mają być różowe. Pan tłumaczy, że nie zamawia ich dużo, zwłaszcza na komunie, bo po prostu nie schodzą i zostają na następny rok. Ale Pani Blondi nie ustępuje. Dzwonimy do hurtownika, wraz z jakimiś dziewięcioma świadkami - kolejkowiczami. Jej partner zerka jednak na nas spode łba oraz znad zbyt rozbudowanego karku, który opina naprężony złoty łańcuch. Okazuje się, że hurtownik też już nie ma. 
<Ojejku, co ja zrobię?> rozpacza bidulka.
<A kiedy ta komunia?>rozlega się ze środka kolejki. Zgadza się, było moje beee...
<W niedzielę> odpowiada Blondi
<JUTRO?> rzekli chyba wszyscy.
<Nie, trzynastego maja> 
<To nie może sobie pani zamówić takich samych kartek, np. przez internet?> zapytałam cichutko.
<Ale ja jutro zapraszam już gości!> wrzasnęła już z jadem w naszą, a najbardziej moją stronę. 
Najgorsze, że jej partner - Karkuch, tak go sobie nazwałam, zaczął już oglądać witrynę bliżej mnie. W obawie przed utratą zębów, wyrwanych zapewne grubym, złotym łańcuchem, zamknęłam japę w pośpiechu. 
Obserwując bacznie poczynanie Karkucha, zaskoczona podskoczyłam, gdy ktoś zdecydowanym ruchem odebrał mi farbkę z ręki. Okazało się, że Pan Kasjer, nie zwracając uwagi na szlochy Pani Blondi, dzielnie obsłużył prawie całą kolejkę.
Zdeprymowana wzrokiem Karkucha, uciekłam stamtąd szybko i nie wiem, jak się zakończyła ta "tragiczna" historia.

Czy to ja tak mam? Czy Wy też, jeśli natrafiacie na głupiutkie dziewoje, to zwykle w kolorze blond?

sobota, 7 lipca 2012

Czarna Owca za kierownicą, odgarniając swoje wełniane loki, patrzy na innych spode łba, ale przyjaznym pyskiem. W ogóle, mówiąc całkiem serio, propaguję zawsze kulturę na drodze, staram się przepuszczać zwłaszcza ciężarówki, tiry, bo one jeżdżąc zarabiają. Co mają zrobić kierowcy "dużych mobilków", gdy stoją na skrzyżowaniu przez 5 minut, nie mając perspektyw na włączenie się do ruchu, tylko dlatego, że dłużej im schodzi wbić się między autka na drodze z pierwszeństwem? A przez takie opóźnienia, mają najczęściej nerwówkę, która może się przeradzać w późniejsze niebezpieczne manewry. 
Staram się przepuszczać pieszych na pasach, wkurza mnie tylko, jak targną na drogę, nie patrząc nawet czy coś jedzie, czy nie. Jak święte krowy. Bo są na pasach. A ja przecież nie wyhamuję w 2 metry. Poza tym teoria głosi, że to ja mam pierwszeństwo, a nie pieszy biegnący z połowy chodnika.
Jechałam dzisiaj drogą, taką sobie przelotową, krajówką, wąską jak stringi striptizerki, na której ciężarówce zwisa połowa opony, bo się nie mieści. Jedziemy z mobilkami w tzw. kolumnie, gęsiego, grzecznie 70, a tu nagle koledzy zwalniają praktycznie do zera. Co jest? 
Okazało się, że połowę nitki- stringówki zajęła rowerowa baba, obładowana jakimiś tobołkami z obu stron uginającego się bicykla z ery chyba przedpotopowej. Baba, jako jakże ważny użytkownik drogi, dumnie popychała pedały biednego roweru, jadąc ok. 2 metry od, specjalnie również dla niej, wytyczonej drogi rowerowej. 
Każdy czterokołowiec, w tym Owcy również, musiał za babą wyhamować, wrzucić lewy kierunek i rozpocząć manewr wyprzedzania. Tylko dlatego, że szanownej babie nie kwapiło się jechać po żwirowej ścieżce rowerowej - tuż obok, utwardzonej specjalnie na potrzeby jednośladów. 
Zastanawiam się jakim trzeba być egoistycznym i chamskim w swoim zachowaniu, aby nie zwracać uwagi na potrzeby innych użytkowników drogi, a przede wszystkim nie dając o własne bezpieczeństwo. 

piątek, 6 lipca 2012

By psychika przetrwała

Tak to czasem jest, że kobieta - żona, jest bardziej potrzebna facetowi, niż ona sama myśli. Mężulski jest dla mnie opoką, oparciem w każdej zwykłej sytuacji. Nie jest zbyt rozrywkowy, to ja pilnuję odpowiedniego poziomu małżeńskiego szaleństwa. I choć ta stateczność zwykle wpływa pozytywnie na jego i moją duszę, to czasami potrafi harmonię zamienić w równię pochyłą. 
Dużo się naskładało na barki Mężulskiego, dużo. Mimo, że postawny, ciężko czasem nosić ten bagaż zmartwień, problemów, tych rozwiązywalnych i nierozwiązywalnych. A jeśli nawet rozwiązywalnych, to przy użyciu supermocy, czasu i pieniędzy. 
Staram się, ba, oboje się staramy, aby frustracje dotyczące naszej samooceny, kłopotów rodzinnych, finansów i nie tylko, nie wpływały bezpośrednio na jakość komunikacji w naszym małżeńskim grajdołku. 
Nie zawsze jednak założenia mają w pełni odzwierciedlenie w praktyce.
Uprzedzam - nie mamy żadnego kryzysu, nie kłócimy się, nie mamy cichych dni. Nasze relacje, nie te krótkotrwałe, oparte na dniu, lub chwili, ale te stałe są ustabilizowane. Nadal jedno nie może w pełni funkcjonować bez drugiego i ta tęsknota, gdy go/jej nie ma obok... Ta tęsknota, trochę gorzka, ale słodka zarazem jest tak bardzo nam - partnerom potrzebna. I to jest piękne.
Czasem jest jednak tak, że jest tych spraw codziennych za dużo jak na jednego człowieka. W naszym przypadku, jest ich za dużo jak na dwoje ludzi. I to przytłacza. Zarówno ze strony fizycznej, organizacyjnej, jak i psychicznej.
Co można zrobić, aby móc myśleć inaczej? Powtarzać jak mantrę "będzie dobrze"? Z czasem to nie wystarcza, a im człowiek, paradoksalnie, rozumniejszy, tym psychologiczne zabiegi szybciej kierują swój tor na stację "Fiasko".
Suma sumarum trwamy tak w psychicznym dołku, bo jak jedno, to i drugie, może podzielimy tę szarość po połowie...
Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Będzie dobrze.


A może i faktycznie jest mi po tym lepiej?

czwartek, 5 lipca 2012

Kredyt? Najpierw wypij - melissę...

Dzień rozpoczął się ranną gonitwą do banku. Gonitwą koni mechanicznych oczywiście. Ładnie, cacy - oferta. Kredyt, uwaga, z najniższą marżą.  No tak, tylko co trzeba zrobić, aby taką marżę uzyskać?
A trzy proste kroki.
Założyć konto, na które wpływy powyżej 2000 tysiaków. Spoko... Do przełknięcia. Zachodu będzie z zamykaniem poprzedniego konta w innym banku oczywiście, ale nie to najważniejsze. Bankowość internetowa jest, ale nie jak w normalnym banku, że po przelewie przychodzi sms z kodem, ale dołączony token. WTF? Token? W sensie walken-talken? O co chodzi? Zanim obczaję ten mini kalkulator, pewnie osiwieję... 
Po drugie karty, karty dwie. Z tych wszystkich kart jakie mam w portfelu mogłabym ułożyć już całe miasteczko karciane, a w czasie wolnym zagrać w Piotrusia. Za karty opłata, ale za wpływy na konto nagroda za użytkowanie konta. Nazywa się ślicznie, de facto wychodzisz na zero...  Czy ktoś to jeszcze rozumie? 
Kolejna- karta kredytowa. Nasze pytanie do pani bankier: Po co jeszcze karta kredytowa, skoro mamy dwie karty debetowe do konta? Pani Blondi uśmiechnęła się do nas miluśnie i zaczęła wymieniać setki zalet karty kredytowej. No ok... Ale w naszym przypadku to samo możemy robić z debetowymi, a przy staraniu o kredyt, karta kredytowa jeszcze obniża zdolność kredytową. 
- No tak - mówi pani Blondi - a w państwa przypadku obniża wasz kredyt o 0,15% od kwoty kredytu.
- Yaaaaa.... super, juhu, hu, ju i w ogóle - ucieszeni wielce.
Ale jest myk. Należy tą kartą przeprowadzać operacje na daną kwotę miesięcznie. 
Popatrzyliśmy z Mężulskim na siebie. Już nic z tego nie rozumieliśmy. To mamy płacić kartami debetowymi, kartą kredytową, płacić ratę i pilnować obrotów na koncie? A, przepraszam, spytam nieśmiało, będzie jeszcze czas na to, abyśmy rzekli coś do siebie w międzyczasie?
I trzecia opłata, która paradoksalnie obniża marżę kredytu. To ubezpieczenie.
Ale czyje? 
No najlepiej Wnioskodawcy - na życie, ubezpieczenie nieruchomości - od nieszczęść i samego kredytu.
Em... Jak to? 
No tak przecież za to, że bank obniży swój zysk, ustali taką kwotę ubezpieczenia, aby móc się jeszcze podzielić z firmą ubezpieczeniową. W trosce o klienta oczywiście.
Czy wreszcie hasła z billboardów na dobre zagoszczą na twarzach bankierów, zmywając przy tym ich uśmieszek pt. "znaj łaskę pana"?

Oj zachciało się własnego pastwiska, to cierpmy... 
Beee...

środa, 4 lipca 2012

Przegląd auta

Taaaa.... Jak co roku firma Mężulskiego zleca coroczny przegląd służbówek. Z dumą "wolnego" poniedziałku pojechał bladym świtem do salonu, w którym to panowie mechanicy sprawdzają podroby autka.
Wieczorem w niedzielę zapisaliśmy wszystkie rzeczy, które mechanicy powinni wymienić, sprawdzić i naprawić. Jeżeli chodzi o sprawdzenie, czy naprawę to nigdy nie było żadnego problemu. Może dlatego, że naprawa odbywała się pod hasłem "jeszcze wytrzyma", a sprawdzenie pod hasłem "na pewno działa, h... z tym..." 
Ubiegłego roku wycieraczki przednie były dość mocno zużyte i nie zgarniały wody z szyby tak, jak powinny. Mężulski poprosił więc grzecznie o ich wymianę. Posiedział, pooglądał gazety z autami i gołymi babami, a gdy jego znudzenie osiągnęło apogeum, wszedł do biura pan, uroczyście wręczając mu kluczyki, stwierdził z uśmiechem, że "gotowe". No i super. Piękny dzień, słoneczny, Mężulski wsiadł i odjechał. 
Następnego dnia zaczęło padać. Zadowolony, że zdążył z wymianą wycieraczek, hyc! I "puścił gumy w ruch". Gumy wycieraczek oczywiście :) Jakież było jego zdziwienie, gdy nowe, zbierały krople wody nawet gorzej niż stare. Patrzy w książkę serwisową: no tak, wymiana wycieraczek zapisana jak byk. A po dokładnym sprawdzeniu, okazało się, że to te same wycieraczki... 
Żenada, panowie serwisanci... 
Dziś z uśmiechem przybył Mężulski do tegoż samego serwisu i zażyczył sobie pozostawić w środku auta pudełka po każdej nowej części jaką panowie "wymienili". Szef serwisu żachnął się, że oni nie oszukują klientów, nigdy, przenigdy, w ogóle i na Najświętszą Panienkę. Klient uśmiechnął się tylko blado i skrupulatnie liczył pudełka, trzymając w dłoni książkę serwisową.

A propo's wycieraczek, to znajomy wygrał kiedyś główną nagrodę Łosia Roku. 
Kupił nowe wycieraczki, nie oszczędzając zbytnio, bo "markowe", niezawodne, nowej generacji, itp... Założył, dumny ze swego zakupu i zaczął przeklinać producentów, że jakieś h....owe, do dupy i jak on ich złapie to jaja powyrywa za takie oszustwo. Wody nie zbierają, tylko rozmazują po szybie, piszczą przy każdym ruchu. Pojechał z powrotem do sklepu pokazać na co dał się naciąć. Sprzedawca ze stoickim spokojem podszedł do auta, odgiął ramię wycieraczki, zdjął folię zabezpieczającą i świadczącą o nowości wycieraczek i życząc szerokiej drogi oddalił się w stronę sklepu. 
 hehe 

No, Łoś Roku...

wtorek, 3 lipca 2012

Nie trzeba owijać w papier i tak wiadomo co to

No i tak to.. Piątek szybkie zakupy w rynku, odwiedziny u krawcowej, ponieważ producenci spodni notorycznie zapominają o tym, że kobieta ma wcięcie w pasie. Zwłaszcza chińscy producenci spodni. Przeglądałam przed chwilą zdjęcia Chinek i wcale nie wyglądają jak pustaki bez uwydatnionej miednicy i wspomnianego już wcięcia w talii. Trudno, pani Krystyna zamieni trend chiński na polski.
Stojąc w kolejce bez końca w spożywczym zauważyłam koleżankę z dawnych lat licealnych. Koleżanka pochodzi z rodziny alkoholików,  w domu działy się różne sceny, a że mieszkamy w małym miasteczku, to sąsiad sąsiadowi w garczki zawsze spojrzy. Libacje, zdrady, wytrzeźwieniówka i ogólne awantury rozprzestrzeniały się nie tylko na miasteczko, ale i na okolice. Elka przychodziła ze szkoły, niańczyła swoich braci i siostrzyczki (pięcioro rodzeństwa), podczas gdy matka z rozłożonymi nogami przyjmowała na leżąco kolejnego konkubenta. Nie byłyśmy specjalnie blisko, jej rodzinne sprawy odrzucały mnie nieco od jej towarzystwa. Nie wiem czy bardziej przez stereotypowe "z jakim przystajesz, takim się stajesz", czy z innych powodów, znanych tylko rozumowaniu nastolatki. Elka była trochę inna i powzięła mocne postanowienie odseparowania się od rodziny i jej złych wpływów. Oczywiście nadal mieszkała z rodzicami, no bo kto by się zajął jej młodszym rodzeństwem. Starała się jednak uczyć na poziomie, poszła do liceum i zamierzała przystąpić do matury. Trudna sytuacja i presja jaką odczuwała przed samą sobą oddziaływała na nią destrukcyjnie. A jedynym sposobem rozluźnienia się, jaki znała to alkohol. Tak więc upajała się nim czasem nawet w szkole. Nie, nie sama, zawsze znalazł się obok niej odpowiedni "polewacz". Z jednym takim zaszła w ciążę. Rzuciła szkołę, zamieszkała z nim w pobliskiej wiosce, ale po urodzeniu córki wróciła do rodziców - nie wyszło. Z rozpaczy, czy z braku zajęcia szybko znalazła się z drugim dzieckiem pod sercem. Postępowanie rodziców nie zmieniło się. Parokrotnie, w upojeniu alkoholowym, wyrzucali ją z dziećmi z domu. Pomagały siostry zakonne, Caritas, opieka społeczna. Pożyczała pieniądze od znajomych na wieczne oddanie, podobno nawet kradła.
Gdy widziałam ją dziś w sklepie stała przy ladzie z jednym dzieckiem na rękach i dwójką pałętających się jej wokół nóg. Widziałam stojące zawiniątko przy kasie, zza papieru wystawała metalowa nakrętka, nie trzeba owijać w papier i tak wiadomo co to... Dzieciaki marudziły o lizaka, poprosiła o najtańsze 3 sztuki. No tak przecież flacha musi być, a dzieciaki zaraz urosną, na co im szczęśliwe dzieciństwo? Małe przyjemności, jak lizak... Zrobiło mi się bardzo smutno.
Czekam na dziecko, cierpliwie, dzień po dniu, chcę aby miało zapewnione wszystko co sprawi mu radość. Nie mówię tu nawet o rzeczach materialnych, nie zamierzamy z Mężulskim zwariować na punkcie rekordowych ilości zabawek, etc... Wystarczy maluchom huśtawka, bajki te opowiadane, i te czytane oraz czas spędzany razem. Na trzeźwo.
I teraz koronne pytanie: Dlaczego tak się stało? Czemu mocne argumenty i postanowienia młodej dziewczyny spaliły na panewce?
Czy przez geny, czy brak wzorców wychowawczych, czy po prostu własną głupotę?
Szkoda tylko dzieci...

poniedziałek, 2 lipca 2012

Prąd mnie nie pieści...

W odniesieniu do związku frazeologicznego "popieścić prądem", rozpoczynam wywalanie wszystkich żalów na firmę dostarczającą tę upragnioną do egzystencji nić.
Bynajmniej nie jest to nić porozumienia. Ale od początku. 
Jakiś tydzień temu <pyk!> i prądu brak... od godziny 9 rano do 15...
W sobotę Mężulski, jako wierny fan F1, zasiada- polsat - <pyk!> prądu nie ma... 9.30 - 14.30.
No i dzisiaj, epicentrum mojego wku...wienia... 7.30 - 16.20... Cały dzień bez życiodajnej energii... Rano - kawa. Mężulski do pracy, szybko szybko. Ekspres nie działa. Stawiam garnek na gazie, zapalacz w kuchence nie działa. W gorączkowym poszukiwaniu zapałek, przewalam pół kuchni. Nareszcie mam, szybko otwieram pudełko, fuuu... Oczywiście wszystkie, co do joty, wysypały się na podłogę. Zadumałam się chwilę, czy nie ułożyły się czasem w jakiś fajny kształt, ale nic z tego. Widocznie wszechświat nie miał mi dzisiaj nic do powiedzenia, bo stracił ze mną łączność... Ok. Zapaliłam pod garnkiem i czekam. Cierpliwie. Spokojnie. No ileż można czekać?! Jest! Wrze, po 7 minutach patrzenia w garnek. Mężulski przeżuwszy wszystkie fusy w kubku, zamruczał, że wychodzi. 
No i zostałam sama ze sobą. Ani internetu, w telewizji nic nie gada, (a wtedy czuję się mniej samotna), pralka uśmiecha się do mnie w ironicznym stylu, typu: "no i co? od czego ma się rączki?" No dobra, dobra. W końcu korona mi z głowy nie spadnie. Wyprawszy bieliznę i dwie koszulki, wpadłam na pomysł sprawdzenia, czy nie wiszą na słupach jakieś informacje o braku prądu. Obeszłam całe osiedle. Nic. Ludzie łażą bez celu po podwórkach, znaczy u nich także nie ma prądu... 
Poszukałam rachunku. Wszystko jest, oprócz nr-u telefonu do firmy. Już nie mówię o numerze alarmowym, ale jakiś kontakt by się przydał. Jak mam sobie sprawdzić, skoro internet nie działa? Na szczęście zapisałam jakiś numer przy liczniku. 
Dzwonię. Oczywiście pani nie wie, poda numer, pod który mam dzwonić. 
Dzwonię. Pani. Pani nie wie, to sprawa nie do niej.
Gula skoczyła mi na szyi. Ok, zapisałam "prawidłowy" nr.
Dzwonię. Tak, Pan przyjmuje zgłoszenia o usterkach, ale nie w tym obszarze.
To gdzie ja mieszkam? W Nikaragui? 
Pan, może i bogu ducha winien, zebrał ode mnie wiązankę wiosennych wyznań, a propos firmy, informacji publicznej odnośnie przerw w dostawie, itp. 
Skruszony podał mi nr do "kolegi", abym spytała o przyczynę przerwy w dostawie prądu. 
Awaria. Usuwanie skutków potrwa kilka godzin. Kilka, czyli 3, 4, czy 10? 
Cały dzień bez prądu. Niewiele udało mi się zrobić z zaplanowanych rzeczy. Przede wszystkim z pracy na komputerze.
Niestety, czasem trzeba wrócić do epoki kamienia, aby dostrzec piękno codziennych pieszczot "Pana Prąda".