wtorek, 26 marca 2013

Choroba, Święta i piekielna poczta

Tak więc zmogła mnie choroba. Na sam koniec zimy. Znaczy sie kalendarzowy koniec, bo nadal lodowa małpa hula, ze hej.
Potuptałam do lekarza, innego lekarza, niż dotychczas, ponieważ zmieniliśmy z Mężulskim przychodnię i lekarza rodzinnego. We wcześniejszej przychodni każdy miał nam za złe, że śmieliśmy zachorować! jak tak można! Rano należało się zarejestrować. Najlepiej przychodząc osobiście do przychodni, ponieważ, jak było juz tam dużo osób, to szanowne panie pielęgniarki odkładały słuchawkę na bok, aby im bezczelnie nie dzwoniła nad uchem, kiedy rejestrowały jednego pacjenta, lub tez piły kawę. A pań siedzi minimum trzy! I wszystkie trzy rejestrują jednego pacjenta! A ty dzwonisz i zajęte, zajęte, zajęte. Och jakże one bardzo są zajęte!
Po pracowitym ranku, mimo,że przychodnia świeci pustkami i trzech lekarzy siedzi za biurkami, nie można się zarejestrować, bo limit sie wyczerpał, proszę jutro. A jutro rano od nowa: zajęte, zajęte....
Nasza fantastyczna trójca lekarzy! Każdy ma wlasny gabinet, z wlasna panią pielęgniarką, która wypisuje dane do recept i dawkowanie leków. Tak, aby broń Boże lekarz się nie przemęczył.

Jeden to lekarz "ostatniego kontaktu". Bardzo skrupulatny. Nie przepuści łapówki ani razu! Nie spóźni się po wypłatę, ani nie przekracza swojego czasu pracy. Nigdy! Ach, jakiż sumienny lekarz. Gorzej z tą jego "pomocą". Rok temu, znajoma z ulicy, osiemdziesięcioletnia staruszka, przewróciła sie na lodzie w rynku. Doczłapała do przychodni, a wspaniały "lekarz ostatniego kontaktu" stwierdził, że ręka złamana i wysłał ją do domu (po tym lodzie), aby ktoś ja zawiózł do szpitala. 80-latkę ze złamaną ręką! Jakby nie można było załatwic transportu... 10 km! Dobrze że byłam w domu, to zawiozłam. Przecież kobieta mieszka sama! Innym razem przyjechał facet z podejrzeniem stanu zawałowego. "Lekarz" kazał mu wsiąść w samochód i pojechać do szpitala. Chyba tylko po to, by mógł umrzeć za kółkiem i zabić jeszcze kilka niewinnych oosób na drodze.  Nie mówiąc juz o tym, że stwierdził zgon pacjenta, a ten po chwili wstał i pyta sie co się stało. No ekspert po prostu.

Drugi lekarz to bardzo specyficzna jednostka. Przychodzę, mówię co mi jest, wysłucha i pyta: To co ci dać? Em... To ja mam wiedzieć co mi pomoże? Czy ja zjadłam słownik leków? Czy wiem, czy mam chorobę bakteryjną, czy wirusową? Co ci dać? No kopa w dupę najlepiej, żebys mi się nie palętala pod nogami!

Ale mamy jeszcze panią doktor. O nie, bynajmniej nie ciepłą, miłą osóbkę, o łagodnej, matczynej opiekuńczej osobowości. Przychodzę, mówię co mi jest. Pani pielęgniarka, ma już dla mnie wcześniej przyszykowana karteczkę z dawkowaniem leków, które i tak pani doktor wypisze, bo limit trzeba wykorzystać, żeby na miłe wakacje pojechać. Pielęgniarka bezczelnie wpycha mi ją pod nos, zanim doktorka mnie osłucha i zbada. Super. Wychodzę stamtąd zawsze z tym samym zestawem leków.

U żadnego doktora nie jestem w stanie zasięgnąć informacji co mi tak naprawdę dolega. Czy zapalenie gardła, czy grypa, czy przeziębienie organizmu. Nic. dziękuję, do widzenia. tyle!

Więc sie przepisałam. Dojadę 8 km, ale nic to. Dzwonię, recepcjonistka zawsze odbierze. mimo, że jest sama z motłochem chorych głów do rejestracji nad sobą. Przychodnia jest czynna do 18 i do tej godziny można sie bez problemu zarejestrować. Lekarzy jest dwoje - małżeństwo. Nieważne do którego jest się przypisanym, osobę bierze ten, który ma mniejszą kolejkę w danej chwili, chyba, że pacjent życzy sobie koniecznie do własnego "rodzinnego". Lekarz drukuje recepty oraz dawkowanie leków. Nie przesadza z antybiotykami, ani innymi guciami, które nabijają lekarską i farmaceutyczną kasę, a niewiele pomagają. Wychodzi za każdym pacjentem, a zarazem po następnego pacjenta. To miłe, zwłaszcza, że zwykle u lekarza czuje się człowiek, jak ostatni flak. Empatyczne słowo pocieszenia, rady na domowe sposoby pozbycia się choroby i przyjmowanie każdego w potrzebie. Inna rozmowa. A pieniądze biorą te same...

Po wyjściu na prostą z mojego osłabienia, postanowiłam wysłać kartki. W tym roku takie:





Drzewka zrobione stampkami z serii Lovely As A Tree. Jeszcze raz dziękuję Aniu.
Do tego wierszyk, życzenia i na pocztę.

A tam, stan osłupienia. Jeszcze na Boże Narodzenia zagraniczne znaczki były po 3,20, czy 3,60, była różnica pomiędzy wysyłka do UE, a do USA, a teraz wszystkie zagraniczne po 4,60, priorytet 5 zł.
5 zł,  to np. 1,55 $, 1,20 Euro i ponad 1 funt brytyjski.

Nie dotarłam do cen znaczków na list do 50 gram w innych krajach, ale ciężko mi uwierzyć, że może być drożej niż u nas. Ktoś wie może jakie są ceny usług poczty w innych krajach? Tak dla porównania.

piątek, 1 marca 2013

Doktor Dowcipny

Jak to wiosną bywa, pokrywa śnieżna zeszła i należy wyciągnąć twardy sprzęt. Spokojnie mówię o rowerze ;-) 
Wraz z Mężulskim przejrzelismy stany naszych "hond", jedna z przerzutkami, druga bzzz, ale w planie ma zmianę piasty, pokopaliśmy zdechłe opony i starliśmy resztki kurzu z ramy. Mężulski stwierdził - podwozie ok. 
To przypomniało mi o moim podwoziu, które nie badane juz było ohoho...
Zadzwonilam jeszcze tego samego dnia na infolinię umawiając, jak to pięknie pani ujęła "konsultację ginekologiczną". No tak konsultacja brzmi o wiele przyjemniej, milej... Kojarzona z konwersacją, pogawędką, a nie wcibiania metalowego rozwieracza w cipacza... 
Dostałam sms z umówioną wizytą: dr Choterlak. Chmmm brzmi ciekawie, cos jak chyrlak. Skojarzył mi się z drżącym staruszkiem, znającym fach jak własną... no ok: kieszeń :-)

No to jestem, rejestracja, pierdu pierdu z panią z rejestracji, toaleta i czekam. Na marginesie stwierdzam, że chusteczki do demakijażu z Biedronki rewelacyjnie się sprawdzają jako chusteczki do higieny intymnej - nie widzę przeciwskazań.

Pan doktor przeprowadził ze mną wywiad życia, wywiad rzeka! Od dzieciństwa, przez dorastanie, po dziś dzień. ŁAŁ!
Po wstępie, usiadłam na znanym nam kobietom "fotelu", wymyśle zapewne jakiegoś zwyrodnialca z filmu Hitchcocka. Jak zwykle był niewygodny, jak zwykle za wysoki, jak zwykle podkład, zamiast spełniac swoją funkcję podkładową, jak sama nazwa wskazuje, pofrunął tuz pod nogi zdziwionego pana doktora, który trzymając już ten metalowy badziew w ręku, nie wiedział, jak uratować drogocenną chusteczkę.
Wpełzłam, juhu! 
Po "dogłębnym" sprawdzeniu - zlazłam, przewracając oczywiście stołeczek, który miał mi pomóc wejść, ale zejść już niekoniecznie. 

Usiadłszy naprzeciwko biurka, za którym, przez kolejne 10 min. doktorek klepał esej o, zapewne stanie mojego podwozia, zastanawiałam się czy patrzeć za okno - mój spokój, dezaprobata lekarza; czy na zdjęcia z usg - mój niepokój i jawna niekompetencja - aprobata lekarza; czy na lekarza - niepokój lekarza, mój niepokój, wywolany przez niepokój lekarza. 

Przećwiczyłam powyższe opcje i zdecydowałam się wbić wzrok w model macicy na plakacie za lekarzem. 

Opanowawszy wzrok, zastanawiałam się co zrobić z rękami... Cholera ten sam problem! Zapleść, złożyć dłonie, na kolanach, no, by to! Czemu to tyle trwa? 

W tym momencie doktorek odzyskał głos i przeanalizował ze mną wyniki, zlecił badania i stwierdził, że przy napomkniętym przeze mnie wcześniej planie powiększenia rodziny, istnieje drobny problem z grubością mojej chm... wyściółki. Nie mieści sie nawet w minimalnej strefie skali. 

Ale jest na to rada! Można temu pomóc dietą silnie wzbogaconą w orzechy włoskie i wino. 

Ale że przepraszam, CO?

Tak, wino. 
Tak, tak, to słuszna koncepcja! Ze wskazaniami lekarza nie  należy się kłócić. A nawet! Gorliwie wypełniać!
Polubiłam Doktorka Cherlaka :-)


Acha. Wczoraj. 

Wczoraj, przy okazji forsowaniu mojego planu zamówienia regału na książki (nie, nie, bynajmniej nie pojedynczego regału, tylko całej biblioteki!), należało pozbyc się starej wersalki z górnego pokoju, aby na jej miejsce wstawić sofę z dołu, aby na jej miejsce wstawić regał, Wiem, skomplikowana sytuacja...
Więc, zadzwonilam po Mężulskiego brata ciotecznego, aby w operacji usunięcia wersalki, echem, chętnie pomógł. 
Postanowiliśmy ją tymczasowo znieść do garażu w piwnicy. Cała wycieczka z wersalką na głowach przebiegła bezboleśnie, oj tam, kawałek farby ze ściany odpadł, cóż to! 

Jest! Stoi. Nowa królowa garażu :-) 
Mężulski z Bratolem zasiedli po wycieńczeniu mięśni i orzekli, że wersalki nie wolno oddawać! Że oni tu będą siedzieć w gorące dni lata z piwkiem, że będą grać, gadać i czekać aż upiecze się mięko z grilla.
Super. Ot, cały misterny plan pozbycia sie wersalki, poszedł w buty. 
 
Zrobiłam jeszcze pyszne pierożki, ale o tym następnym razem.