poniedziałek, 25 lutego 2013

Ciotka

Tydzień temu, oficjalnie, wszem i wobec - zostałam ciocią.
Czy się cieszę?
Tak, ale i jestem nieco przestraszona nową rolą. Małą Zosię miałam już na rękach i, oprócz momentu zdawania prawa jazdy, był to najbardziej stresujący czas w moim życiu. Na całe 2 minuty zastygłam w bezruchu, zastanawiając się jak łatwo zrobić krzywdę tej kruszynie. Jaką ma wiotką główkę, dziurę po pępowinie, wielgachne oczy. Nie oszukujmy się - no właśnie o tym myślałam. Resztka magii zniknęła przy pierwszej wymianie pampersa. ...
Wszyscy się cieszą. I dodatkowo wszyscy mnie wku..wiają!
- A ty czemu zwlekasz?
- Ej, ciociu, a nie czas postarać się o własne?
- Latka lecą, itp.

Nie dość, że dokładnie tydzień i dwa dni temu, zmieniło się nastawienie Mężulskiego, ledwo zdołałam się otrząsnąć z szoku, przyjmując tę wiadomość z niedowierzaniem, ale po dwóch nocach upewniłam się w jego determinacji :-) , to większość dookoła wierzy, że staramy się o maleństwo od ślubu, czyli dwa lata z hakiem. Nieprawda.

Ale nie zamierzam każdemu z osobna tłumaczyć się z takich, czy innych decyzji, czy takiego postępowania. Bo co miałam zrobić? Zmusić go do posiadania dziecka? Zastosować szantaż? Przeforsować swoje zdanie? Czy wreszcie opuścić kolejkę pigułek, aby go na to dziecko złapać?
Wybrałam lojalność. Może staromodnie. Może naiwnie (bo co, gdyby nigdy nie dojrzał do tej decyzji?) Ale w zgodzie ze sobą i z własnym sumieniem.
Gdybym zaszła w ciążę, którą zaplanowałabym sama, bez porozumienia z Mężulskim, codziennie, patrząc na dziecię, widziałabym swoją zdradę. Nie zdradę męża, tylko siebie.
Ale bezkres mej wyobraźni snuł już plany, oj jakie plany... Bo każda cierpliwość kiedyś się kończy...

Więc, drodzy ludzie - tak mali w swojej "elokfencyji", którzy tak świetnie znacie się na planowaniu rodziny, którzy już straciliście we mnie wiarę jako w matkę, którzy postrzegacie mnie jak bezpłodną kurę domową (tak, i tacy się zdarzają!) i w końcu wy, którzy już zaplanowaliście życie za mnie i wszystko wiecie lepiej - odwalcie się!
Jeśli jeszcze raz usłyszę - "Już dawno powinnaś mieć dziecko", lub "Na co ty czekasz?" , odpowiadam z pełną świadomością: czekam, żebyście mieli o czym gadać, zależy mi na poskromieniu waszej codziennej nudy, a powinnam tylko umrzeć i się wysrać! Jakże pięknie ktoś kiedyś to ujął....


środa, 6 lutego 2013

I znów trochę poetycko

Wspomnienie Świąt i pierwsze oznaki wiosny:
Myślałam dziś o nieubłaganie biegnącym czasie, o tym, że jedne święta gonią drugie. Ferie świąteczne, przechodzą w ferie zimowe, zaraz - przez jednych wyczekiwane, przez drugich znienawidzone - walentynki, dzień kobiet, jakieś urodziny po drodze i nim się człowiek zdąży nacieszyć, znowu go coś omija.

Zdarzyło się dzisiaj kilka ciekawych historii, ale żeby nie burzyć nastroju - jutro, lub pojutrze się tu pojawią. 

Tymczasem wiersz, który wysłałam już pewnej wyjątkowej osobie, teraz trafia tu poniżej:



Choć woń cynamonu nos drażni nasz
i święta wciąż tlą się w kominku,
to schylasz się już po lekki płaszcz
i szukasz pierwiosnków kilku.

W pamięci mróz, wciąż szara szadź
i płaty śniegu gdzieniegdzie.
Już chcesz bez liku w kaloszach gnać
wśród kałuż pachnących dziegciem.

Połykasz woń, nim strawisz smak,
chcesz poczuć mroźny oddech...
Niebieskiej chmury, słońca znak
z wiosenną mantrą - odwilż. 




No i nie mam żadnego ładnego zdjęcia, czy obrazka na koniec. 

piątek, 1 lutego 2013

Pies ze smalcem

No musiałam się tym z Wami podzielić, musiałam!
I bynajmniej, wbrew tytułowi, nie jest to chiński przepis na smaczny obiad ;-)

Mama pojechała bawić, przecie nadszedł łiiiiiikend! I bawić się trzeba. Ja zamierzam również poskakać co nieco w domciu, co prawda, za partnera do tańca mam wypasionego, szalenie przystojnego.... mopa, ale chłop zawsze :-) A co!
Dodatkowo został się Pan Pies. Cezar majestatycznie, jak na niego przystało, łaskawie zgodził się zostać ze mną, umościł sobie posłanie, w tzw. drugiej budzie, czyli naszym salonie.
Jak pewnie u Wszystkich - nastał czas roztopów. Ojjj kalosze w ruch! A kto powiedział, że jeziora tylko na Mazurach? Podkarpacie płyyywa, a na asfaltowych jeziorach można nawet spotkać zdziwioną kaczkę dziwaczkę. Chciałam zapytać bidulkę, czy się czasem nie zgubiła, ale odstraszyłam ją człapaniem w kaloszkach. Kwłaaa, kłwaaa! Rzuciła w moją stronę gniewnie i odleciała. Zrobiłam szybkie zakupy, równocześnie szybko tracąc kasę (oczywiście przyniosłam reklamóweczkę do domu i okazuje sie, że nie ma co jeść), szybkie "muach, muach" z mamcią w policzek i juz jej nie było. 

No i cóż, patrzę na psa, zostaliśmy w tym bagienku. Postanowiłam odgarnąć trochę śnieżnej wody z podjazdu, a Cezar zajął się sobą, zaciekawiwszy się karmnikiem. Spoglądałam na niego czasem, spod czapki i mokrej łopaty do śniegu, ale łazikował jak zwykle. No to siup! Ostatnia łopata szarej brejki wylądowała dwa metry dalej. 
-Do domu, brrr, zimno. Do domu. Do domu! Krzyczę na to tłuste psisko. 
A on, jak zahipnotyzowany wpatruje się w lodowo - śnieżne podłoże. 
Do domu! Powtórzyłam, ale nic. 
Schodzę na dół, po wejściowych schodkach i czuję jak mój pies napręża się na mnie jak na wroga. 
Cezar! - rzuciłam, a on nic, tylko łapczywie spogląda na białą bryłkę. 
Wyciągnęłam rękę, a on łap! tę bryłkę w zęby. 
Zdążyłam tylko pomacać między jego zębami i wyjąć rękę całkowicie upapraną smalcem... Wrzeszczę, proszę, szturcham, i po dupie klepię zdecydowanie, aż mnie świerzbi ręka do teraz. Nic. Uparł się i koniec. Widocznie uznał, że cały styczeń to ptaszki dysponowały tym smalcem ,nadszedł luty i teraz to jego kolej.
No super.
Moje błagania spełzły na tym, że Cezar przerażony wizją utraty białej papki, rozmiękłej juz w jego pysku, chlup, chlup i połknął zdobycz. 
No super.
Udręczona, spoczęłam na betonowym schodku, który był zimny jak jasna cholera, no ale nic. Nie miałam siły, stwierdziłam swoją porażkę i siedziałam tak, aż do chwili, kiedy nie rozległo się koło mnie znaczące: "błech, khhhr". 
Tak, Cezar zwrócił zawartość swojego żołądka, tuż pod moje stopy, na szczęście otoczone kaloszami. 
No super. 
Wku*wiona, zaprowadziłam gada do zagródki, która kiedyś służyła kurom. Niech ma. Nakrzyczałam i trzasnęłam drzwiami do domu, żeby wiedział w jakim jestem nastroju. 
Oczywiście po 5 minutach mi przeszło i wróciłam po trutnia, który skuliwszy ogon, przemknął koło mnie jak cień. Leży teraz na dywanie i w takt mojej pisaniny na klawiaturze,robi "bruch, bruch". Odbija mu sie niemiłosiernie. Jak to po smalcu. 

Niestety, zimujące ptaki nie mają łatwo... Nie dość, że nie ma co jeść, to jak już jest, to zawsze ktoś podpieprzy :-) Tym razem mułowaty Cezar, okazał się szybszy, na ich i moje nieszczęście.