sobota, 18 sierpnia 2012

Inspiracja

Przyroda może być fantastyczną inspiracją. Pozwala wyłączyć się od codziennego zgiełku i popatrzeć na pewne zjawiska na nowo. Zaakceptować tok życia, tak samo jak rzeka akceptuje opadające w jej koryto konary drzew. Płynie nieprzerwanie, godząc się na nowe warunki, jakie ziemia jej stwarza. To takie naturalne, a jednak musi się z tym zmierzyć.

Nie napiszę niestety więcej, bo to zapewne zniszczyłoby nie tylko moją, a zwłaszcza nie moją, intymność, przeżycie chwili. I muszę, i chcę to uszanować. Fantastyczne jest to, jak obserwacja zmienia się w inspirację, a ta w poezję. Nie trzeba wiele, aby stać się inspiracją - wystarczy szczerość, prostota chwili i wzajemność.

Musicie mi niestety wybaczyć ten romantyczny bełkot i raz zaakceptować tę stronę mojej wełny. Tę bardziej miękką, tuż przy samej owczej skórze. 
Rozpatrzcie poniższy tekścik po swojemu, wedle swoich magicznych chwil i własnych muz. 
Nie mogę nic więcej, ale mam nadzieję, że po trosze się spodoba...






sunąc po łonie Obroczy
tak wiele może nas złączyć
ze sobą właśnie
spoglądać pragniesz w zagonki przaśne
usłane złotem
kołysząc się czule witają z powrotem
na piaskiej ziemi

tak utuleni
płyniemy
mijając trzciny pachnące
darń brzeżną wznoszące
wraz z oddechem twoim
przy sercu moim

śnij ładna
plusk wody ciepłej
przez palce przepływa
i ust przyzywa
kochanych znanych twoich
ku moim

zachodu promienie głaszczą
twarz jasną
ramiona gładząc wdycham twój zapach
palce me kładąc
na jedwabistej twarzy poświacie
pamięci mojej proszę nie zacień
nigdy
choć rozum tracę

trwając zamykam oczy
wśród wspaniałości Roztocza


Zwierzyniec, 18.08.2012r.

 

Zaczarowany ołówek

Byłam dzisiaj świadkiem niezwykłej sytuacji. Znaczy może zwykłej, ale jej wydźwięk był dla mnie niezwykły.
Wpadłam popołudniem do miejskiej księgarni. Jest to raczej sklep z artykułami biurowymi i śladową ilością książek, a poważną ilością podręczników. Jako, że zaczęło się już przedwrześniowe szaleństwo kupowania szkolnej wyprawki, i mówiąc szczerze do szaleństwa to doprowadzają ceny, stałam w sporej kolejce.
Przede mną stała kobieta, starsza ode mnie, z dwójką dzieciaków w wieku szkolnym, przypuszczam, że jeszcze podstawowym. Starszy chłopiec, którego interesowały zastrugaczki z autkiem i młodsza dziewczynka, klasa II może III - czyli tzw. świeżak. Podobało jej się wszystko, zeszyty z Barbie, różowe długopisy, linijki, zabawkowe piórniki, itd.
Po mamie było widać, że jest zmęczona życiem, a dodatkowego stresu przysparzało jej właśnie zrobienie tych zakupów. Była spięta, zdenerwowanym głosem wyliczała książki kolejnych autorów dla swoich dzieciaków.
- I ćwiczenia do tego - rzekła na koniec roztrzęsionym głosem.
Pani wszystko skrupulatnie zeskanowała i podliczyła i pyta świergotliwie:
- I co jeszcze?
- "Frytki do tego" - dodałam w głowie, byłam już znużona tą kolejką.
Mama zastanowiła się chwilę, w minimalnej przerwie od:
- A kupisz mi toooo, a to mi kupisz, a to takie śliczne, mamoooo, kup mi!!! - jęczała dziewczynka.
Kobieta poprosiła jeszcze o wybór piórników, każde z dzieci wybrało po jednym, do nich tzw. pierdułki - gumki, zastrugaczki, linijki, itp.
- I poproszę jeszcze zestaw tych ołówków - wskazała na rząd czarnych niezastruganych ołówków w miękkim, plastikowym opakowaniu.
 - złoty siedemdziesiąt dziewięć - skwitowała kasjerka.
Rozpoczęła się rozpacz malucha:
- Maaaamoooo, ja nie chcęęę takich ołówków, są brzydkie, ja chcę różowe, Magda taki ma, mama jej kupiła taki ślicznyyy, yy.. - pojękiwała.
Oczywiście cena tamtego jednego ołówka sięgała pięciu złotych.
Wtedy kobieta zrobiła coś niesłychanego. Pomimo wyraźnego już zmęczenia całą sytuacją i wizją wydania za chwilę paru stów zapewne, matka kucnęła przy dziewczynce i powiedziała:
 - Widzisz córka, nieważne jest jak twój ołówek wygląda. Ważne jest to, co nim narysujesz. Możesz mieć super, piękny różowy ołówek z naklejonymi na niego bajkowymi kucykami, ale kreślić bazgroły i co Ci po takim ołówku? A możesz ten zwykły, czarny ołówek zaczarować i będzie dla Ciebie rysował najpiękniejsze obrazki.
 - Mogę go zaczarować? - oczy dziewczynki rozbłysły. 
- Oczywiście, tylko musisz o niego dbać. - odrzekła mama prostując się.
Dziecko w momencie wzięło ołówki w garść i zafascynowane patrzyło na nie przez chwilę.
 - To ja je zastrugam!- zakrzyknęła radośnie.
- Super. - odrzekła mama płacąc należność, niewzruszonej całą sytuacją, kasjerce.

A ja stałam za nimi z rozdziawioną gębą, wspominając wyrywkowy odcinek Supernianii, która ogląda wrzeszczące dzieciaki i wrzeszczących na nich, sfrustrowanych rodziców, kompletnie nie mających pomysłu na wychowanie i kupujących dzieciakom rzeczy za, suma sumarum, fortunę.
A wystarczy tylko trochę wyobraźni, pomyślunku, refleksu.
Jestem pełna szacunku dla tej kobiety, za ten animusz, wykreowanie wartości dziecku. Pełno jest "zepsutych dzieciaków", niestety one same się nie psują...


czwartek, 16 sierpnia 2012

Węgry, Botswana - gdzie ja mieszkam, do cholery?

Mit o jednej Polsce, wyrównywaniu różnic społecznych jest jak legenda o Popielu, którego zjadły myszy. Podział na Polskę wschodnią i zachodnią jest jak najbardziej wyraźny i dobitnie daje się we znaki, zwłaszcza części wschodniej.
Po wyborach parlamentarnych 2011 roku, Jarosław Kaczyński zapowiadał, że jeszcze przyjdzie taki czas, że zrobi z Warszawy Budapeszt. I choć do dziś nie wiem, w czym mu to miało pomóc, i  w czym Warszawie, ponieważ nasza stolica dużo lepiej sobie radzi na tle gospodarczym niż stolica Węgier, to fakt wypowiedzi odbił się szerokim echem po Polsce.
Mam w okolicach Poznania przyjaciół, którzy zaśmiewają się, gdzież to ja nie mieszkam, że w samym Budapeszcie, na tzw. wysranówce, że prawie w biednej Ukrainie.
I patrząc na powyższą i poniższą mapkę (wyniki głosowania na PiS w wyborach parlamentarnych 2011), trudno się z nimi nie zgodzić.

A ostatnio dowiedziałam się nawet na Kwejku, że mieszkam w Botswanie:

Chmmm... Botswana. Nawet ten kraj ma delikatnie wyższy wskaźnik PKB, niż nasze województwo podkarpackie. Tyle, że Botswana ma złoża diamentów, które przynoszą zysk. A u nas.. .Ech śmiechu warte.
Żaden polityk, żadne ugrupowanie nie ma pomysłu na rozwój tej części Polski. Żyje jedyne Rzeszów, ale i tak cienko, bo cóż tam można zorganizować? Większość wsi dojeżdża do tego miasta właśnie w poszukiwaniu i do zdobytej już pracy. Dojazd jednak zabiera ludziom często 1/2 ich pensji. Przykładowo sprzątaczka, która dojeżdża do pracy do biurowca w Rzeszowie 50 km. płaci za dojazd ok. 250 zł miesięcznie + bilet miejski, bo z dworca jakoś trzeba się dostać -100 zł. Zarabiając 700 zł. "na rękę", w kieszeni zostaje jej 350 zł - czyli połowa. Inne miasta, jak np. Przemyśl żyje chyba tylko z interesów przygranicznych, bo bywając tam nie obserwuję żadnych zmian, modernizacji, nowych opcji pracy...
Też mieszkam w podkarpackim. Mam za daleko do Rzeszowa, aby codziennie dojeżdżać, bo byłabym na tych dojazdach po prostu stratna, a  własny dom stałby się jedynie hotelem. Mieszkam w małej miejscowości, w której nie sprawdzają się nawet small-biznesy. Od pół roku szukam pracy, nie chcę płakać jak zachoruję, że nie mam za co wykupić leków, nie mam za co kupić dziecku książek, butów, itp. Nie oczekuję także kokosów, po prostu wynagrodzenia, a nie jałmużny za wykonaną pracę.
Niestety nie widzę celu w życiu, nie wiem, co mogłabym robić, aby poprawić sytuację finansową własnej rodziny, nie zaharowując się na śmierć.

Będąc w Budapeszcie, zaobserwowałam, że mieszkańcy różnią się znacznie od przeciętnego Polaka. Przede wszystkim wyglądają na niższych, ale nie są. Po prostu są zgarbieni, przytłoczeni życiem, wizją kryzysu. Trudno jest znaleźć przechodnia z uśmiechem na twarzy. Nie mówię, aby idąc śmiał się jak wariat, lub szedł z głupawym uśmiechem, ale aby jego twarz nie wyrażała strapienia. W Warszawie przechodnie również się śpieszą, praca, zakupy, zepsuty tramwaj, ale większość z nich stara się jakoś przetrwać i wyjść z niepowodzeń obronną ręką. W Budapeszcie ludzie skupiają się na tym, aby jakoś przetrwać. I tyle.

I tak naprawdę nie wiem, gdzie mieszkam. Na Podkarpaciu buduje się najwięcej domów w Polsce - dzięki Anglii, Irlandii i USA. Ale wiele już jest przypadków rozpadu rodzin, sprzedaży nowych, wykończonych parceli, bo po powrocie, okazuje się, że tutaj nie ma z czego żyć. Oszczędności szybko się kończą i witaj z powrotem na zielonej wyspie, w wynajętym mieszkanku z dwoma rodzinami jeszcze, bo drogo.

I szlag mnie trafia na taką rzeczywistość i na takie podejście polityków. PiS przegrał wybory i ogłasza, że gdyby wygrał, wszystko by zjednoczył, nie byłoby podziału na Polskę A i Polskę B. A wcześniejsze 4 lata rządów, w jakiś sposób uniemożliwiało zrealizowanie tej wizji? Śmiech na sali...


I marzy mi się tylko mała kawiarenka, gdzieś na Bałkanach, gdzie ludzie cieszą się z bycia kelnerem, gdzie mają czas dla siebie, przyjaciół. Cieszyć się słońcem i troski przekuwać w sukces.

Chorwacja...

Czarnogóra...

Bułgaria...


środa, 15 sierpnia 2012

Razem wychodzimy - razem wracamy

Historia dotyczy czasów studenckich, w których niemało było imprez domówek, schadzek w akademikach, itp. Wraz z moją ówczesną przyjaciółką wyszłam na imprezę organizowaną przez klub studencki. Atmosfera typowo barowo - dyskotekowa - pełno dymu, pijanych lasek i niedoszłych macho. Przy zamówionym stoliku zasiadłyśmy z papierosem w ręku i niedługo po tym, dołączyło do stolika kilku chłopaków. Byłam wtedy już w związku z Mężulskim, więc ode mnie było jasne od razu, że wara. Kilka drinków, paczka papierosów i wieczór leciał. Zostałam z podchmielonymi gośćmi przy stoliku sama. Siedziałam tak od godziny, bo miałam żelazną zasadę: cokolwiek by się nie działo, jeśli wraz z przyjaciółką wychodzimy razem - to razem wracamy. A przynajmniej rozstanie ustalamy po drodze, żeby żadna nie została na lodzie. Marną ta zasada okazała się w praktyce. Na kilka godzin zostałam sama w zadymionym klubie i procentami w powietrzu, a właściwie w zaduchu panującym tam nieprzerwanie. 
Wypaliłam papierosa i zadzwoniłam po znajomego. Po wykrzyczeniu nazwy miejsca, z którego miał mnie zabrać, rozłączył się. Wyczekałam jeszcze 15 minut. Przyszedł, odwiózł, podziękowałam. 
Rano, pijąc czarną kawę na zabicie niesmaku po drinkach, zastanawiałam się tylko gdzie podziewa się moja zguba - przyjaciółka znaczy się. Wróciła pod wieczór, cała w skowronkach. 
- No jak tam? Ale zabawa! Poznałam faceta, ale ciacho... itp. itd.
Nie interesowało mnie wówczas jej świergotanie. Naprawdę. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mogę jej zaufać.
Moja znajoma zawsze mi powtarza, że prawdziwe oblicze człowieka, poznaje się po wypiciu z nim wódki. 
Nie do końca się z tym zgadzam, ale przyznaję, że alkohol czasem tworzy z człowieka egoistę. Pominąwszy inne wcielenia po procentach. 
Później wychodziłyśmy ze współlokatorkami, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Żeby nie wiem, co się działo, wychodząc razem - wracałyśmy razem. Zawsze. I czasem to ratowało każdą z nas z różnych opresji. 

Zastanawiam się czasem, co zrobiłabym bez pomocy przyjaciół, bez zasad, lojalności. Żal mi dziewczyn, które co chwilę lądują po imprezie z innym w łóżku. Pomijam te, które mają świadomość tego, że to ich sposób na życie. Ale, zostając sama z facetem, niewiele ma się wtedy do powiedzenia. A w grupie raźniej. A wśród lojalnych przyjaciół - bezpieczniej.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Termometr z Ukrainy

No i mnie wzięło. Jak nic. Zapas chusteczek szybko się kończy, leki pod ręką, gorąca herbatka i kocyk. Ooo... Tego trzeba Owieczce.
Czując się coraz gorzej, poczłapałam do koszyczka z lekami i wygrzebałam nowiuśki, kupiony kilka tygodni temu przez mojego męża, termometr. Super - ekstra ustrojstwo, którego włączenie już jest jak przejście przez pole laserów. Uf.. Udało się. No to do dzieła: ustawiam opcję "forehead" przykładam do czoła i słyszę biiip. Spoglądam z zaciekawieniem na ekranik: "too low". Jak "too low" jak czuję, że moja głowa aż bulgocze z gorąca?? Jeszcze raz. "Too low"... Oporny sprzęcior. Ok. Nie łamiąc się przestawiam aparacik na opcję "ear". Posłusznie wtłoczyłam sobie zimną końcówkę do ucha i czekam cierpliwie. No może nie przesadzajmy z tą cierpliwością, bo już po 4-5 sekundach usłyszałam znajome "biiiiip". Patrzę i ku mojemu zdziwieniu znów "too low". No żesz...
Sięgnęłam ponownie do koszyka i znalazłam zwykły rtęciowy termometr, przywieziony parę miesięcy temu przez znajomą z Ukrainy. Właśnie siedzę z nim pod pachą i czekam. Nie przeszkadza mi to w ogóle ani w pisaniu, ani w popijaniu herbaty, w niczym. Czekam cierpliwie na wynik, iii? 37,6 st. C. Żadne "too low", ani "Error", itp. Wystarczy odrobina cierpliwości.
Zechciejmy jednak kupić taki termometr w aptece. Hehe. Pani z okienka wyśmieje nas i wciśnie "porządny", niezniszczalny, super wypasiony, elektroniczny termometr za ok. 100 zł. Który będzie pokazywał wszystko, tylko nie temperaturę ciała.
A wystarczy parę hrywien i znajomy z Ukrainy. Bo nasza kochana Unia nie dopuszcza do sprzedaży tak niebezpiecznej rzeczy jak rtęciowy termometr! I choć całe dzieciństwo przechodziłam z nim pod pachą - nigdy mi się nie złamał, raz jedyny upadł na podłogę przy sprzątaniu w szafce. Ale się posprzątało i nic się nie stało. Teraz nie można. Toż to zło! Kawałek diabła na polskiej ziemi! Jest to moim zdaniem głupi przepis i nakręcanie przemysłu farmaceutycznego oraz zysków producentów sprzętu medycznego. Większej logiki w tym nie widzę...
Niebezpieczeństwo istnieje zawsze i sądzę, że w każdej postaci, bo czym się różni wylana bateria od stłuczki i paru kropel rtęci? Może zakażmy również sprzedaży baterii?
Co sądzicie?


środa, 8 sierpnia 2012

"Ta wiedza nie jest Pani potrzebna"

Dzień, jak co dzień. Rano kawa, druga kawa, zakupy i wizyta w kiosku. W ręce Owcy trafia Newsweek, z Hołownią na okładce. WTF? Miał odejść - nie odszedł, o co chodzi? Kontynuacja kontrowersyjnego artykułu "Nieświęte rodziny", który zburzył umowę między wspomnianym już Szymonem Hołownią i Zarządem - chyba, bo do końca pewna nie jestem, z kim się pokłócił o tę okładkę. 
Nie mniej jednak, choć również w ten, jak i poprzedni artykuł wczytałam się zawzięcie, to uderza mnie otoczka tej sprawy. 
Teraz na gwałt upubliczniono prawdę starą jak świat, przypadki, które i bez Internetu i bez mediów, zdarzały się często, bądź czasem, zależy w jakich okolicach. Zrobiono z bułki tartej - świeżą z pieca, na siłę wtryniając kontrowersyjnego newsa. 
Nie obstaję za kościołem, ani za jego wrogami, w żadnym wypadku nie staję po żadnej ze stron, bo nie jestem gwiazdą Star Wars i mieczem świetlnym nie władam. 
Zastanawia mnie tylko fakt, na czym jeszcze można zbić kasę, bo do tego ta szykana się sprowadza. Tygodnik publikuje listy kobiet, które były w związkach z księżmi. A czyja to przepraszam jest wina? Czy koloratka jest aż tak pociągająca? Czy jest to miłość? Czy po prostu głupota? 
Kobieta wchodzi w związek, taki czy inny, z własnej woli, nikt jej nie kazał chodzić wieczorami na plebanię. Tak samo przedstawia się sprawa kochanek, które wchodzą w związki z żonatymi mężczyznami. Przecież nikt nie pcha ich permanentnie w ramiona, które utrzymują już żonę, a i niejednokrotnie - dzieci.
Oczywiście, druga strona medalu jest taka, że ksiądz, respektując celibat, nie próbuje wkładać swojej "świętej" różdżki tam gdzie nie trzeba. OK. Biologia - biologią, ale nią nie wszystko da się wytłumaczyć. Bo co, jeśli ktoś ma popęd do obnażania się? Skoro natura stworzyła mnie nagiego, będę chodził nago. No tak, ale póki nazywamy się społeczeństwem cywilizowanym, póki ograniczają nas jakieś reguły, które zresztą sami ustanawiamy i respektujemy, to nie oczekujmy, że nagle nastąpi anarchistyczna rewolucja. Mówię nie tylko o samym kościele, ale i o państwie.
Cóż więc z tym celibatem - potrzeba jest go kultywować, czy nie, skoro i tak odstępstwa od niego są znaczne? Znaczne/ nieznaczne - kto czytał - ten ocenia po swojemu. Wg. danych prof. Baniaka 60 %  księży utrzymuje kontakty seksualne z kobietami. To tak jakby 60 % nauczycieli, czy urzędników dziennie nie przychodziło do pracy. Ich obowiązkiem jest pojawienie się w pracy, a księdza obowiązkiem jest trzymanie swoich popędów na wodzy. Ja tak to rozumiem. 
Być może faktycznie te dane zostały zawyżone, jak zauważył Szymon Hołownia. Być może jest "tylko" 40%, 30% butnych księży. Jedno jest pewne - nie zostały one wyssane z palca, bo dzieci są najlepszym tego dowodem. 
Dziwię się jednak, że hierarchowie nie próbują zaradzić problemowi. Aczkolwiek, aby radzić, trzeba najpierw przyznać, że problem takowy istnieje. To bardzo dziwne, że w każdej (podobno) parafii jest tzw. fundusz alimentacyjny. A jeśli go nawet nie ma pod taką, czy podobną nazwą, środki na utrzymanie "samotnych" matek z dzieckiem/ dziećmi są. Jakie jest jednak źródło pochodzenia tych pieniędzy, nietrudno zgadnąć. Przychodząc czasem do kościoła, nie na mszę nawet, ale, aby w ciszy kontemplować własne smutki, pogadać z przyjacielem Bogiem, wrzucę czasem 2 zł. do ofiarnej skrzyneczki, bo miło mi było usiąść wśród świeżych pachnących kwiatów i zapalonej lampce. Czy jednak moje 2 zł trafiło na pewno na ten cel - tego się nie dowiem. 
W chwili takowego zwątpienia w całą instytucję, tę obłudę i katorżnicze kłamstwa, przypomniałam sobie sytuację sprzed sześciu lat, kiedy to zaczęłam oddawać krew w stacji krwiodawstwa. Zapytałam wtedy pielęgniarkę, czy można się jakoś dowiedzieć, czy moja krew przydała się komuś, komuś uratowała życie, czy została wyrzucona, lub też przerobiona na kosmetyki. Ona odpowiedziała mi wtedy, z ciepłym uśmiechem na twarzy, że:
"Ta wiedza nie jest Pani potrzebna"
I faktycznie - sama świadomość tego, że robię coś wielkiego, że mam przeświadczenie i pewność, że komuś pomagam - wystarczy.
Wrzucając 2 zł do kościelnej skrzynki, chcę wierzyć, że dzięki niej, jak wrócę, znów zastanę świeże kwiaty i zapaloną lampkę. W innym przypadku - ta wiedza nie jest mi potrzebna.




poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Uprzedzenia

Zauważyłam, że zbyt wiele mamy uprzedzeń. Uświadomiłam to sobie parę dni temu, gdy Mężulski był w delegacji, aby zadzwonić do paczki przyjaciół i umówić się na piwo. Nie wykonałam wtedy żadnego telefonu. Być może z prostej przyczyny bycia już starawą żoną, a może i dlatego, że obawiałam się reakcji poszczególnych osób.
Wzięłam telefon do ręki i przeglądałam książkę telefoniczną, myśląc:
- ta pewnie siedzi w książkach, uczy do egzaminu,
- ten po pracy - na pewno nieźle zmęczony,
- ten pewnie pomaga siostrze na budowie domu, itd.
Dziwne, jak pewnie niewiele z tych założeń sprawdziłoby się w rzeczywistości. Tego jednak się nie dowiem, bo dopadł mnie Pan Cykor i odebrał możliwość spotkania ze znajomymi. Później przyłączył się Pan Leniuch, ale to już jego rutynowe wizyty wieczorne w strukturze mojego nastroju.
Dziwne, jak  uprzedzenia kierują czasem naszym zachowaniem. Kierują, bądź hamują pewne decyzje.

Dziś zostałam zaproszona na knajpkową kawkę z ciachem, przez kuzynkę Mężulskiego. Oj całe przedpołudnie Pan Leniuch lewitował mi nad głową. Myśli i wyobrażenia tych paru godzin spędzonych razem przy stoliku spędzały mi wszystkie inne doczesne problemy na drugi plan. Moje obawy dotyczyły przede wszystkim kompleksu bezrobotnej, acz młodej żony, o zapewne niższym IQ, dla której trzy ukończone kierunki studiów, to ciągle pojęcie abstrakcyjne. Nie mniej jednak, ubrałam się jak należy, wybierając ciuchy mniej więcej przez pół godziny, co przy dzisiejszym upale zmusiło mnie do wzięcia kolejnego prysznica, lekki makijaż na ryjek, kolczyki, szpilki i mykam z przyklejonym uśmiechem na twarzy i paniką w głowie. Witając się z dziewczyną, lekką, szczupłą, lepiej ubraną, o szczebiotliwym śmiechu, a nie ryku złośliwego karła - cóż mojego osobistego, poczułam jeszcze większą panikę: mój Boże, o czym my będziemy rozmawiać, nawet pewnie jeść nie będziemy, bo zapewne suchotnica je raz na tydzień, urodziło mi się w głowie złośliwe skojarzenie.

Przez ponad trzy godziny bawiłam się świetnie. Suchotnica okazała się być naprawdę miłą, zabawną, normalną dziewczyną, z którą idzie się zaprzyjaźnić.
Doprawdy nie wiem, skąd moje ówczesne myślenie o spędzeniu tego czasu, jak o karze boskiej. Skąd uprzedzenie, skąd ten wewnętrzny bunt.
Zależy czy zdajemy sobie sprawę z własnych niepokojów, umieny je nazwać, oswoić i pracować nad nimi.
Ja powoli oswajam Pana Cykora i Pana Leniucha, choć z tym ostatnim dość opornie to idzie, ale zmierza we właściwym kierunku.

Liczę na jakieś odpowiedzi na zadane pytania i jak zawsze - zapraszam do częstego wpadania na pastwisko.

All Inclusive

Witajcie!

Pozwólcie, że wymoszczę sobie nowe posłanie. Trochę to zajmie, bo nowy portal - nowe opcje, niektóre ciężko znaleźć, ale wreszcie nic się nie zacina. Gdybyście chcieli poczytać moje wcześniejsze posty, zapraszam tymczasowo na:  

         http://welna-czarnej-owcy.blog.onet.pl/

A dziś nowa historia.

Moja mama wróciła z wakacji. Nieważne gdzie była, ważne, że z biurem, które nie upadło. Nie chcę tu wszczynać walki na słowa, czy opłaca się jeździć z biurem, czy samemu na własną rękę, bo nie o to w tej historii chodzi. Zaczęty jednak wątek skończę powiedzonkiem mojej mamy, że "jedni lubią zapach fiołków, a drudzy zapach skarpetek", tak więc wolny wybór w kwestii doboru opcji wakacyjnych podróży.
Po powrocie stwierdziła, że już wie, po co Polakom All Inclusive. Odpowiedź banalna - alkohol. All Inclusive różni się od HB jedynie darmowymi drinkami i napojem do obiadokolacji.  Wycieczki z biurem, mają to do siebie, że na miejscu można sobie dokupić tzw. wycieczki fakultatywne. Takową dokupiło sobie kilka osób z grupy, w tym dwóch kolesi, którzy mocno bawili się tego przedpołudnia. Plan był następujący: wyjazd ok. godz. 20.00, rano na miejscu zwiedzania. Panowie dość ostro polewali sobie przedpołudniem, południem, oraz popołudniem. Nie mogło się to skończyć niczym innym, niż użyciem awaryjnej torebki w autobusie. Pilotka, widząc całe zajście, zadzwoniła z drogi do najbliższego, zaprzyjaźnionego hotelu, podrzucając delikwentów ok. godziny 21.30. Zabrali ich dopiero następnego dnia po południu, wracając do właściwego miejsca pobytu. Okazało się oczywiście, że faceci musieli opłacić sobie ów hotel (60 E doba) oraz stracili tym samym wpłacone pieniądze za wycieczkę fakultatywną (ok. 70 E). 
Zapytam przekornie - czy również uważacie, że All Inclusive im się "zwróciło"?

A dla pilotki nagroda za trzeźwość - umysłu :-)

No to do następnego!