środa, 14 listopada 2012

Historia śmierci jednego kota

Rano. Pobudka, szybka kawa, kanapka do pracy dla Mężulskiego, buziak na do widzenia i znowu sama...
Nieco pobudzona kawą, która dzisiaj smakowała jakoś mniej miałko, umyłam zęby, wsadziłam trochę tuszu do oczu i wyruszyłam w miasto. Będąc pewną tego, że jestem już obudzona cofnęłam autem prosto w zamkniętą bramę. Na szczęście pół metra przed kłódką zorientowałam się, że przez tak małą szczelinę pośrodku kłódki peugeot się jednak nie zmieści... Funny...
Stukając  się w głowę z własnej głupoty, zamknęłam za sobą bramę i ruszyłam.
Spostrzegłam jednak, że ktoś mnie przebił w porannym roztrzęsieniu. Na środku drogi osiedlowej leżał czarny kot. Młody kotek, który w swej młodej, zapewne naiwnej świadomości, myślał, że zdąży...
Niestety.
Zatrzymałam auto obok niego, by przyjrzeć się, czy może jeszcze nie dycha.
Nie dychał, a wypchnięte, uderzeniem zapewne oko, świadczyło o jego szybkiej śmierci.

Wsiadłam znów do auta, skutecznie, acz bardzo intensywnie powstrzymując mdłości. Dochodząc do siebie, zaczęłam myśleć, co począć z kocięciem. Niestety w ogródku nie mogłam go zakopać, bo Cezar (bokser) na pewno by oszalał i zapewne rozgrzebał świeżą ziemię. Na czyimś placu, mimo, że nieogorodzonym - nie wpada, wręcz nie wolno. Najbliżsi sąsiedzi miejsca śmierci kota, to staruszka o lasce i pustostan. Chm...
Ruszyłam.
Przejechałam sklep, w którym miałam zrobić zakupy i zmierzyłam prosto do ZGK (Zakład Gospodarki Komunalnej), czyli potocznej komunalki.
Wchodzę - trzy panie, z czego jedna rzuciła okiem na moje "dzień dobry". Wytłumaczyłam paniom, że na ulicy, przy której mieszkam potrącono kota. Wyjaśniłam, że nie mam go jak "pogrzebać" i zapytałam, czy nie mogło by się tym fantem zająć ZGK.

Więcej zainteresowania wykazały drukarki stojące na biurkach, niż siedzące przy nich panie...
Przykre.
W końcu po jakiejś pół minuty, jedna z pań odezwała się półgębkiem - Szef jest w gabinecie, proszę z nim porozmawiać.
Ok, nie tracąc werwy i dobrego nastroju, wparowałam do szefa.
Na szczęście poprzez przyjaźń moich rodziców i wspomnianego bosa ZGK, poszło w miarę gładko.
Cześć! - uśmiechnął się.
Witam, mam pewną sprawę i prośbę zarazem - przeszłam do sedna.
W skrócie: Kot vs. samochód = utylizacja.
Chmmm... - zastanowił się - my nie zbieramy zwłok, ale zadzwonię do "chłopaków" (nosicieli kubłów) i zobaczę, jak będą w okolicy, to pozbierają.
Dziękuję, do widzenia - skwitowałam, widząc, że sięga po telefon.

Zastanawiam się, kto w takim razie odpowiada za takie wypadki, które przecież na drogach zdarzają się codziennie, niestety. Wiem, że za potrącone zwierzę leśne odpowiadają pracownicy lasów państwowych, odpowiednia jednostka, do odpowiedniego miejsca. Ale kto, za wypadki "miejskie"?

Czy naprawdę w takich sytuacjach jesteśmy zdani na siebie? Ewentualnie musimy pośredniczyć we wdychaniu woni rozkładającej się padliny przez kolejne tygodnie, bo to niczyja sprawa?
A mało takich przypadków?

PS. Teraz mam cholerne wyrzuty sumienia wobec kota.... Może powinnam sama go przeprowadzić przez tęczowy most... Kto wie, co oprawcy z pomarańczowej śmieciary z nim zrobili.... Brrr....

No, pocieszcie...

2 komentarze:

  1. Trudno pocieszyć... Pamiętam, jak syn przejechał kocurka znajomego spod młyna. Ale miał traumę!

    OdpowiedzUsuń